Race Through Poland to wyścig, który przypomniał mi, dlaczego w ogóle jeżdżę na rowerze. Odbudował we mnie tę ciekawość otoczenia, która niegdyś manifestowała się poprzez fotografię, a dziś polega na podglądaniu tego, co znane i nieznane z perspektywy siodełka. Ostateczny wynik znacząco odbiegł od celów i marzeń, ale w drodze na metę powoli rozumiałem, że nie jest to żadna porażka, a być może wręcz przeciwnie – szansa. Jednak zanim definitywnie nazwę piątą edycję Race Through Poland największą jak dotychczas rowerową przygodą mojego życia, czas wprowadzić trochę chronologii w tę opowieść.
Race Through Poland – o co w tym chodzi?
W największym skrócie, Race Through Poland to wyścig w formule pełnej samowystarczalności bez ustalonej trasy, a jedynie z obowiązkowymi parcourami do przejechania i punktami kontrolnymi do zaliczenia. Dlatego też uczestnicy trasę pomiędzy kolejnymi punktami kontrolnymi układają sami. Pełna samowystarczalność oznacza zaś, że zawodnicy są naprawdę zdani sami na siebie i nie mogę współpracować (chyba, że jadą w kategorii par). Żadnej jazdy na kole, wspomagania się sprzętem, zapasami, etc. Jeśli ktoś słyszał kiedyś o Trasncontinentalu, Race Through Poland może rozumieć jako jego „krótszą” wersję.
W przypadku układania trasy kluczowy warunek stanowi zakaz poruszania się po drogach krajowych. Dozwolone są bezwzględne minima (1-2km łącznie) na wypadek sytuacji, gdy na przykład droga krajowa łączy dwie mniejsze drogi. Jest to zasada bardzo mądra i przesuwająca rozgrywkę w dużo bardziej odludne rejony, a także powodująca, że uczestnicy zmuszeni są mocno pogłówkować nad wszelkimi potencjalnymi skrótami i objazdami. A te, choć wyścig jest RACZEJ szosowy (a tak naprawdę bardziej all-roadowy), często bywają terenowe. Jak przekonałem się na własnej skórze, z takimi skrótami należy mocno uważać… ale o tym później.
W przypadku parcourów i punktów kontrolnych, w tej edycji Paweł Puławski dostarczył nam crème de la crème rejonów górskich, przez które przejeżdżaliśmy. W Beskidach wjeżdżaliśmy na Lysą Horę, w Karkonoszach ćwiczyliśmy kombinację Przełęcz Karkonoska + Modré Sedlo, udaliśmy się także do opuszczonego hotelu Pol’ana na zboczach wygasłego wulkanu, aż wreszcie w Tatrach Wysokich podjechaliśmy na prawie 1700m n.p.m. do hotelu Śląski Dom. Oczywiście po drodze działo się wiele, a nawierzchnia często dalece odbiegała stanem od gładkiego asfaltu. Tak, żaden punkt kontrolny poza startem i metą (PTTK Przysłop pod Baranią Górą) nie znajdował się w Polsce 😉
Nasuwa się pytanie, czemu właściwie RTP? Prawda jest taka, że po kilku latach jeżdżenia różnych wyścigów ultra, gravelowych i szosowych, chciałem znów poczuć tę elektryzującą niepewność na starcie. Znów mieć to poczucie, że nie znam wszystkich sztuczek, że nie umiem przewidzieć, co się może wydarzyć, jakie myśli pojawią mi się w głowie. Już na mecie Piko powiedział mi, że jeżdżąc podobne imprezy robisz to, co już umiesz. A ja chciałem zrobić coś, czego na pewno nie umiałem. I nie zawiodłem się, oj nie! Ale po kolei.
Przed wyścigiem
Ostatnie dwa miesiące przed wyścigiem okazały się być dla mnie bardzo chaotyczne. Po powrocie z wyjazdu do Hiszpanii, który miał pomóc mi zbudować podwaliny dyspozycji fizycznej na RTP, wpadłem w wir załatwiania i domykania spraw przedstartowych. Przede wszystkim czekałem na nowy, wymarzony rower, który miał spełnić wszelkie wymagania, jakie postawi przede mną trasa. Trasa, którą też musiałem w końcu ułożyć, a gdy coś liczy blisko 1500km biegnąc przez rejony często zupełnie ci nieznane, zadanie nie jest proste. Największym wyzwaniem okazały się tereny słowackie, gdzie liczba dróg jest niska, a wiele z nich ma status dróg krajowych. Dlatego wielokrotnie decydowałem się na skróty czy wykorzystanie szutrowych (a przynajmniej tak myślałem, że szutrowych…) szlaków rowerowych planując trasę. Jak się okazało, przesadziłem, co ostatecznie dość boleśnie odczułem.
Jednak najbardziej kuriozalny problem pojawił się dokładnie w dzień startu, gdzieś około godziny 11. Z uwagi na fakt, że start wyścigu ustalony był dopiero na godzinę 16:30, od rana mieliśmy bardzo dużo czasu, by coś ze sobą zrobić – ot, chociażby żeby doznać kontuzji. Tę opcję wybrałem właśnie ja. Wynosząc rower z hotelu nagle poczułem ostry ból w plecach i niestety od razu wiedziałem, że odnowiła mi się kontuzja doznana jeszcze zimą. Bałem się, że do tego dojdzie, ponieważ z braku czasu i sił zaniedbałem w kwietniu i maju przygotowanie siłowe górnej partii ciała. Niestety, z godziny na godzinę sytuacja się jedynie pogarszała, a mi w głowie kiełkowała przerażająca myśl, że „to się chyba nie uda”. I to raptem dwa tygodnie po tym, gdy z brevetu Pradziad Attack musiałem wycofać się już na 5km trasy po mocnym szlifie!
W przypływie desperacji, po sugestii Piotrka Skweresa, zadałem na whatsappowej grupie wyścigu pytanie, czy przypadkiem ktoś z uczestników nie jest fizjoterapeutą i nie mógłby mi tych pleców rozmasować. Wiedziałem, że to przynajmniej na jakiś czas może mi bardzo pomóc. Przez 2 godziny nie otrzymałem odpowiedzi i powoli szykowałem już zapas ibuprofenu na drogę. Aż tu nagle, tuż przed finałowym briefingiem… JEST! Christian Jung odpisał, że chętnie pomoże. Była godzina 14:30, o 15 zabraliśmy się do roboty. Pomogło. Ból praktycznie w całości zniknął. Uratowany! W biegu przebrałem się jeszcze w strój kolarski, dopakowałem ostatnie elementy wyposażenia, zjadłem lekki obiad i, akurat gdy zaczęło kropić, byłem gotowy do startu.
Do drugiego spanka
0 km | PTTK Przysłop pod Baranią Górą
Punktualnie o 16:30, startując nieco poniżej schroniska, ruszamy w nieznane. Pierwsze trzy zneutralizowane kilometry wiodą w dół, by po ostrym skręcie w lewo od razu przejść w bardzo stromy podjazd. I tak to będzie wyglądać aż do pierwszego punktu kontrolnego. Wilgotna i brudna nawierzchnia momentalnie naznacza każdego, kto nie założył błotników. Idealnie, teraz przynajmniej nie będzie szkoda, gdy wpadnę w prawdziwe błoto i pokryję się marmurem, co wydarzy się na pewno.
Nie spieszę się. Wiem, że nie ma to teraz żadnego znaczenia. Co więcej, po polanickim szlifie czuję się na rowerze niepewnie. Zjeżdżam zachowawczo, starając się powoli odnajdywać nieco luzu, bez którego zakręty pokonuje się mniej więcej tak, jakby próbować manewrować TIRem po osiedlowych uliczkach. Pierwszy parcour, na który wjeżdżamy 20 km po starcie, jest bardzo wymagający. Strome ścianki w dół i w górę przeplatane są szutrowymi, długimi i ostrymi podjazdami, ale co gorsza – również takimi zjazdami. Terenowe drogi w dół zbierają swoje żniwo. Na poboczu wielu zawodników zmienia dętki. Ja zjeżdżam ostrożnie, ale również bezproblemowo.
Niestety coraz bardziej czuję, że jedzie mi się źle. Nie wiem, czy to późny start tak wybił mnie z rytmu (wszak na nogach byłem już od 6:30), czy gdzieś po prostu uciekła mi dyspozycja, ale głowę coraz mocniej wypełnia idiotyczna nadzieja, że może w rowerze coś się zaraz popsuje i to uwolni mnie od pogłębiającej się męczarni. Tak, z takimi myślami walczę na początku wyścigów bardzo często – znikają dopiero wtedy, gdy złapię rytm. Boksując się z własną głową przy zapadającym zmroku docieram do stóp podjazdu pod Lysą Horę, na której zlokalizowany jest CP1.
90 km | CP1 Lysá Hora
Choć studiowałem nieopodal, na Lysej Horze nigdy nie byłem. Na górę wiedzie długi, dość stromy i w swej stromiźnie jednostajny, asfaltowy podjazd. Podjeżdża mi się go średnio, gdyż jestem już wymęczony wszystkim, co przejechałem do tej pory. Zaskakująco często korzystam z nowego dla mnie w rowerze szosowym przełożenia 1:1. W zapadającym zmroku spostrzegam nadciągającą z góry czołówkę wyścigu, która po krótkim postoju frunie już w dół w kierunku, a jakże, Karkonoszy.
Sam na punkcie kontrolnym melduję się na miejscu 22-gim. Jestem zmęczony bardziej, niż się spodziewałem, a teraz czeka mnie nocna jazda przez Opolszczyznę. Niestety, i będzie to dla mnie refren tego wyścigu, na punkt kontrolny docieram chwilę po zamknięciu restauracyjnej kuchni. Niedobrze. Odpoczywam chwilę, przebieram się na noc i ruszam w dół. Niesamowite wrażenie robi na mnie sznur ciągnących pod górę lampek, które mijam jedna za drugą. Powoli w mojej głowie pojawia się zaskakujący spokój – od teraz, gdy skręcę na koniec zjazdu w moją własną trasę, przez najbliższe 1400 km wyścig będzie tylko i wyłącznie mój. Na to czekałem.
Jest noc. Powoli opuszczam Beskidy i przez dłuższy czas będę lawirował przy polsko-czeskiej granicy. Pomiędzy Frydkiem-Mistkiem a Ostravą poruszam się czeskimi cyklostezkami, które jak to na Czechy przystało, są wyasfaltowane i długimi odcinkami bezkolizyjne. Czasami zupełnie nie wiem, gdzie jestem, ale przez dłuższą chwilę widzę w oddali światła Raciborza. Jedzie się nieźle, choć co jakiś czas w nogach pojawia się uczucie zmęczenia. Opolszczyzna, przez którą mknę, kołysze mnie łagodnymi wzgórzami. W Głubczycach zjeżdżam na stację, gdzie po chwili dołącza do mnie Łukasz. Jem, prowadzę kolejne rozmowy z pijanymi spod znaku „a dokąd to pan jedzie?” (za każdym razem gdy pada to pytanie wiem, że nawet nie ma co próbować wyjaśniać…), aż wreszcie puszczam się ponownie w noc. Coraz bliżej do pierwszych, terenowych odcinków na trasie.
Niektóre skróty są piękne, choć nic nie dają, a inne nie są piękne, ale też nic nie dają.
Gdzieś nad ranem, niedaleko miejscowości Paczków, w której planowałem zatrzymać się na stacji benzynowej, po kolejnych kilometrach polnej drogi trafiam na coś pomiędzy wielką kałużą, a wylanym kanałem nawadniającym. Cokolwiek to jest, droga znajduje się pod wodą, a mi przypominają się słowa Wojtka Bystrzyckiego z piątku: „Terenowe skróty? Też kiedyś zrobiłem ten błąd”. Usiłuję niczym Jezus przemknąć po powierzchni wody, jednak coś idzie nie tak i moczę buta. Cóż, stacja już niedaleko.
292 km | Paczków
Orlen w Paczkowie to miejsce mojej pierwszej śmierci na tym wyścigu. Ale również i pierwszego zmartwychwstania. Docieram tam niedługo po świcie. Na miejscu jest już Arno, który wita mnie radosnym: „Breakfast!”. Tak, na śniadanie również nie mogę się doczekać, ale jeszcze bardziej na możliwość położenia się na 15 minut na kanapie. I tak też czynię. Niemal przez sen słyszę, jak jakaś pani mówi do swojego dziecka: „Zostaw, pan jest bardzo zmęczony i śpi.” Aż tak widać?
W stronę drugiego, karkonoskiego parcouru, jadę przez czeskie Broumovsko. Znam tam wyasfaltowany szlak rowerowy prowadzący na polską stronę łagodnym podjazdem. Dzięki temu omijam Wałbrzych od południa, a nie jak wielu uczestników od północy. Akurat z tego wariantu trasy jestem bardzo zadowolony. Następnie kombinacja kilku polnych dróg, ścieżek rowerowych i niezłych asfaltów, poprzez Kamienną Górę prowadzi mnie w stronę Kowarów. Niestety, niedaleko od samych Kowarów niebo ciemnieje, a powietrze robi się gęste. Nadciąga pierwsza atrakcja tego dnia – burza. Kilkanaście minut solidnych opadów wystarcza, by w moich butach otwarto baseny. Mimo to, zgodnie z planem docieram na stację benzynową w Kowarach, która miała być moim ostatnim przystankiem przed śmiercionośnym połączeniem Przełęczy Karkonoskiej z Modrym Sedlem. Burza łapie mnie jeszcze raz, niedługo przed atakiem na najtrudniejszy podjazd w Polsce, czyli właśnie Karkonoską.
Karkonosze, a w szczególności ich czeską część, znam bardzo dobrze. A przynajmniej tak mi się wydawało, dopóki Piko nie pokazał mi, że tak nie jest. Pomiędzy Spindlerovym Mlynem a Prazską Boudą wyczarował taki podjazd, że wszelkie moje plany podjechania i zjechania Modrego Sedla przy dziennym świetle wzięły w łeb. Jeśli czyta to ktoś, dla kogo hasło Modré Sedlo stanowi swoistą enigmę, podam przybliżone parametry: 6km podjazdu ze średnim nachyleniem ponad 11%, ale uwaga, w tym zawiera się odcinek zjazdu. Tak, Modré Sedlo to piekło – dwie niemal pionowe ściany, poprowadzone praktycznie prosto pod górę. Dlaczego tak istotne było dla mnie, żeby spod schroniska Luční Bouda, gdzie zlokalizowano CP2, zjechać jeszcze za jasności? Cóż, zjazd z Modrego do Peca momentami przypomina grawitacyjne spadanie, przerywane jedynie głośnymi uderzeniami przedniego koła w którąś z metalowych rynienek odprowadzających wodę. Dobrze chociaż widzieć miejsce lądowania.
Z drugiej strony, czy sam kiedykolwiek wpadłbym na pomysł, by wjechać na Modré Sedlo po ciemku? Odpowiedź przecząca nasuwa się sama. Tymczasem było to jedno z najbardziej niesamowitych przeżyć, jakich doświadczyłem na rowerze. Bandy śniegu otulające wąską dróżkę, przez które parłem na przełęcz od schroniska Výrovka, oświetlane jedynie przez światło księżyca i moją lampkę, to było coś niewiarygodnego. A na górze dojmująca cisza zaklęta w wichurze, zupełnie jakbym znajdował się gdzieś wysoko w Alpach. Niesamowite. Nieważne, że po raz pierwszy w życiu pchałem rower pod Modré Sedlo, że czułem się tam jak człowiek odwirowany w pralce. To była ta przygoda, to doświadczenie, po jakie stanąłem na starcie Race Through Poland.
510 km | CP2 Luční Bouda
W schronisku melduję się po 21. Znów nic na miejscu nie zjem. W drzwiach mijam wychodzącego Karola, który na zjazd ubrany jest tak, jakby wybierał się na biegun. Przemili wolontariusze witają mnie w środku uśmiechem, a ja, niesiony wspomnieniami z niedawnego podjazdu, zupełnie nie dbam o brak jedzenia. W ślad za Karolem ubieram się we wszystko, co mam i około 22 rozpoczynam karkołomny zjazd w kierunku Peca pod Śnieżką. Wiem, że dziś będę spał pod dachem, bo jestem wykończony. Hotel w Pecu to również szansa na prawdziwe śniadanie, co jest o tyle ważne, że aż do rana nigdzie już nie znajdę żadnego jedzenia, poza resztkami z moich zapasów. Spać idę głodny, ale przynajmniej w łóżku.
Samotność na takim wyścigu to z jednej strony dokładnie to, po co nań przyjechaliśmy, a z drugiej ogromne przekleństwo.
Trzeba bardzo siebie lubić, albo przynajmniej wybitnie dobrze radzić sobie z własną głową, by wytrzymać tyle czasu mając za głównego rozmówcę samego siebie. Ja nie zaliczam się do żadnej z tych kategorii, natomiast nauczyłem się, o czym myśleć, gdy godzinami jadę solo przed siebie. Wiele daje też świadomość, że moją kropkę pcha tyle osób – wiem, że brzmi to banalnie, ale to prawda.
Trzeci dzień jazdy to właśnie oswajanie samotności. Przez większość czasu poruszam się przez czeskie pagórki, czyli teren nie do końca pasujący mojej charakterystyce, ale po odpoczynku w Pecu noga podaje dobrze. Głowa zajęta kalkulacją, czy dotarcie na metę w zakładane 4 doby wciąż jest realne (jest!), nie przeszkadza w jeździe, a ja mknę ku Słowacji. Co kilka godzin dostaję od brata informację, że po mapie przesuwam się bardzo szybko i widocznie odrabiam straty. Cieszę się, szczególnie, że po drodze trafia się jeden, średniej długości wypych przez górkę. Sam jednak na tracking nie patrzę w ogóle. Właściwie nie spojrzałem na niego ani razu od startu do mety. W głowie mam zadanie do wykonania, a dookoła mnie przygodę, którą chcę się cieszyć.
Odcinek między CP2 a CP3, zlokalizowanym już na terenie Słowacji, to duże wyzwanie dla zawodników. Niezależnie od wariantu, liczy zdecydowanie powyżej 500km. Sam wjazd na Słowację nie jest prosty, gdyż trzeba ominąć drogi krajowe. Ja granicę przekraczam szlakiem rowerowym wiodącym wzdłuż drogi nr 57 aż do miejscowości Nemšová po słowackiej stronie. Jadąc tamtędy nocą gubię się kilka razy, ale dość szybko odnajduję drogę. Zanim jednak dotrę do słowackiej granicy, dwukrotnie na czeskim odcinku mijam się z Claudią Decker, późniejszą zwyciężczynią w kategorii kobiet. To na tym wyścigu jest dość zabawne – spotykasz kogoś w losowym miejscu na planszy, a po 10 sekundach nie ma już po nim śladu, bo skręcił w lewo, a ty w prawo.
Z Nemšovej przebijam się w stronę Ilavy polnymi drogami wzdłuż rzeki Wag tak, by ominąć autostradę. Odcinek ten jest raczej koszmarny. Błoto, wielkie kałuże, krzaki. Wlecze mi się niemiłosiernie, ale po śladach widzę, że nie ja jedyny wybrałem ten wariant. Wreszcie w Ilavie, brudny i mokry, zjeżdżam na stację, bo bardzo potrzebuję zjeść coś większego przed dalszą nocną jazdą. Niestety, już 15 km dalej czuję, że morzy mnie sen i wiem, że będę musiał się przespać. Od „wypadku” na zeszłorocznym Race Across Czechia nie igram już z brakiem snu. Dlatego gdy tylko docieram do niewielkiem miejscowości, szukam wiaty przystankowej i rozbijam tam tymczasowy obóz.
Pierwszy poważny kryzys i śmierć pleców
879 km | Košecké Rovné
Otwieram oczy przed budzikiem. Półtorej godziny snu na zbyt krótkiej ławce z podpórkami na obu końcach wzmogło ból zmęczonych kolan. Przynajmniej nie dokucza mi już nadgarstek, którego ból nie dawał mi zasnąć. Powoli świta, a ja nagle słyszę kroki. Momentalnie się pionizuję, choć nadal jestem uwięziony w bivvy.
„Dobre rano” – rzuca niczym niezdziwiony Słowak, który pojawia się u wejścia do wiaty. Najwyraźniej ten przystanek swoje już widział. „Nie takie znowu dobre”, myślę, i zaczynam zbierać siły do dalszej jazdy. Coś takiego jak śniadanie nie znajduje się w moim posiadaniu, więc wsuwam dwa batoniki i tyle musi mi wystarczyć. Słowak i jego kolega, który pojawił się minutę później, wsiadają do autobusu i odjeżdżają, a ja zbieram manatki, by po chwili uczynić to samo.
Może i jestem głodny, ale przynajmniej dzień zaczynam od podjazdu, a to oznacza, że nie zmarznę.
Noga za nogą pnę się w górę, ale siły nie dopisują. Po dwóch godzinach czuję, że mięśnie stają. Nie jestem w stanie jechać. Zwalniam, przyspieszam, znów zwalniam. Dzieje się to, czego się obawiałem, ale i co skusiło mnie, by w tym wyścigu wziąć udział: wjeżdżam w nieznane. Nie mam doświadczenia w wyścigach, które trwają dłużej, niż dwie-dwie i pół doby, które obejmują więcej niż dwie przejechane noce. Wiedziałem, że wielki kryzys kiedyś przyjdzie i będę musiał się z nim zmierzyć, dlatego zachowuję spokój. W pełnym słońcu, ubrany tak, jakby temperatura była o 15 stopni niższa, kładę się na przystankowej ławce. Wsuwam te batoniki, które mi jeszcze zostały i czekam. Trochę przysypiam, trochę czuwam. Nie ma teraz znaczenia, ile czasu potrwa ta przerwa – ważne, żeby dała efekt. Moja głowa powoli się wyłącza, pogrążona w wątpliwościach.
I nagle coś przeskakuje. Być może to cukier, który przyjąłem, być może to te kilka minut drzemki, nieważne. Zaczynam czuć i wierzyć w to, że mogę jechać dalej. Rozglądam się dookoła i widzę, w jak pięknym jestem miejscu. To nie jest tak, że nagle odzyskałem pełnię sił, ale nie znajduję się już na dnie, a to wiele zmienia. Szczególnie, że niechybnie zmierzam do największej przeszkody tego dnia, a być może i całej trasy, czyli mojego „słowackiego skrótu”. Pierwotnie myślałem, że znajdę się na nim po zmroku, co nieco mnie niepokoiło, ale teraz wiem już, że będę tam w środku dnia. To też pozytywnie wpływa na morale i dodaje animuszu. Zaskakując sam siebie, uśmiecham się na myśl o kontynuacji przygody i… ruszam.
Słowacki skrót
Wiecie, jak to jest, kiedy się czegoś obawiasz, ale liczysz, że się pozytywnie zaskoczysz, a na miejscu okazuje się, że to twoje obawy były potężnie niedoszacowane? Ja już całkiem dobrze wiem.
Kilka ciężkich podjazdów później docieram do stóp góry, przez którą planowałem dostać się do Bańskiej Bystrzycy. Cały myk polegał na tym, że planując trasę wpadłem w „pułapkę krajówek”. By się z niej wydostać, postanowiłem nie wyznaczać objazdu, a wręcz przeciwnie – skrót. Znalazłem na mapie jakieś szlaki po jednej i po drugiej stronie góry, sprawdziłem zdjęcia satelitarne, kilka dostępnych na mapach Google zdjęć sferycznych i doszedłem do wniosku, że to się uda. Trochę martwiło mnie, że heatmapa na obszarze łączącym szlaki po dwóch stronach góry była zupełnie pusta, ale hej, najwyżej po prostu trochę przejdę z buta i będzie w porządku, prawda?
Nie będzie. Sam podjazd zaczął się kulturalnie, elegancką szutrówką, która jednak powoli zanikała, zamieniając się w coraz stromszą i bardziej terenową drogę. Wreszcie droga skończyła się na dobre. Niestety, przekrój wysokościowy na Garminie sugerował, że prawdziwe stromizny dopiero teraz się zaczną. I faktycznie, już po chwili ostatkiem sił pchałem rower pod niemal pionową ścianę. Raptem dziesięć minut później zrozumiałem, co czuł Syzyf, kiedy u stóp stoku narciarskiego zorientowałem się, że cały ten mój wypych… odbył się po złej stronie górskiego strumienia. Tak, musiałem wrócić i zacząć pchanie od początku.
Miałem już dość, a dopiero teraz rozpoczynała się prawdziwa orka. Parłem pod górę zapomnianym, pieszym szlakiem, pełnym gałęzi i okropnie stromym. Po kilku przerwach na złapanie oddechu, wielu przekleństwach i wylaniu wiadra potu, docieram do… tunelu. Tak, na drugą stronę góry wiódł TUNEL. Tego się zupełnie nie spodziewałem! Absurd tej sytuacji zaczyna mnie bawić. Niestety, droga w dół to szlak na rower górski. Potężne nachylenie, kamienie, kamyki, korzenie i tak przez kilka kilometrów. Zjeżdżam, ale moje plecy powoli mają już tego dość. Jakimś cudem nie łapię ani jednej gumy i po kilku godzinach męki docieram do Bańskiej Bystrzycy.
W Bańskiej zaliczam śmierć kliniczną. Zmęczony, brudy i głodny jem obiad w pierwszej napotkanej restauracji. Plecy umarły. Zaczynam rozważać moje opcje, po głowie chodzi DNF. Wiem jednak, że z taką decyzję warto poczekać – odpocząć, ocenić sytuację, może zmienić cele i priorytety. Nie mam już watpliwości, że cel dojechania do mety w 4 doby ostatecznie odjechał, a walka zaczyna się o to, by w ogóle dotrzeć do mety. Tylko czy warto? Czy będę umiał się przestawić na inną strategię? Wszak przede mną jeszcze ponad 500 km w bardzo trudnym terenie. Postanawiam kontynuować jazdę i nie rezygnować z przygody, która mnie jeszcze czeka. Będę jechał tyle, na ile pozwolą mi plecy.
Wychodząc ze sklepu spożywczego napotykam wykrzykującego niezrozumiałe słowa pana kloszarda. Patrzę na niego, myślę o własnym stanie i w głowie pojawia się zaskakująca myśl: „człowieku, jesteśmy tacy sami”.
Nic już nie muszę, ale wszystko mogę. Nie planuję już za wszelką cenę dotrzeć do CP3, tylko przespać się w hotelu w Detvie, jakieś 30 km wcześniej. Dzięki temu mogę swobodnie przeczekać potężną burzę, która przewala się nad górami i ostatnie 3 godziny tego dnia jechać już tylko w ulewnym deszczu. Z plecami jest źle; na tyle źle, że momentami muszę iść, zamiast jechać, by zmienić pozycję. Bardzo potrzebuję odpoczynku i łóżka, które znajduję w postkomunistycznym hotelu Detva. Docieram tam po 22 kompletnie przemoczony i ubłocony.
Tryb wycieczkowy
1038 km | Detva.
Od teraz celem jest meta. Zamierzam Race Through Poland nie tylko ukończyć, ale również mieć z tego maksimum frajdy. Od poranka czwartego dnia jazdy odpalam tryb wycieczkowy. Przełączenie się z trybu wyścigowego na wycieczkowy wcale nie jest proste z prozaicznego powodu: nie mam ze sobą prawie nic, co mogłoby mi służyć do nocowania pod dachem.
Od teraz luźne bokserki i puchówka służyć mi będą za strój cywilny.
Podczas śniadania na krawężniku pod detviańskim Lidlem przypadkowa Słowaczka informuje mnie, że mam brudny tyłek. Och, ona zupełnie nie wie, co te spodenki przeszły w ostatnich dniach!
1065 km | CP3. Hotel Pol’ana
Plecy nie bolą. Spokojnie ruszam w stronę trzeciego punktu kontrolnego. Punktu ulokowanego w opuszczonym hotelu na zboczu wygasłego wulkanu. Na miejscu pieczątki przybija znajoma z Race Across Czechia, czyli Kamila aka Rdza, a w okolicznych lasach grasują niedźwiedzie. Wymagający podjazd pod hotel cieszy mnie tak, jakby poprzednie trzy dni w ogóle się nie wydarzyły. Na górze wspólnie śmiejemy się z moich idiotycznych skrótów, a ja niesiony entuzjazmem postanawiam kontynuować „dobrą passę” i w kierunku czwartego punktu kontrolnego ruszyć ponownie trasą z istotnym komponentem terenowym.
Słucham muzyki, śpiewam i choć z nieba kropi deszcz, czuję się tak, jakby akurat na mnie nie padał. Śmieję się, gdy trafiam na pierwszy tego dnia wypych po stercie kamieni. Nigdzie mi się nie spieszy, a terenowe skróty mają to do siebie, że dzięki nim trafiam w obłędnie piękne, puste miejsca.
Dość szybko napotykam na bardzo wymagający, szutrowo-kamienisty podjazd. Pod górę, przy solidnym nachyleniu, jadę przez wiele kilometrów. Nie mogę się nadziwić, że to naprawdę jest zwykły szlak rowerowy, bo wymaga potężnej siły i kondycji, by w ogóle wdrapać się na szczyt. Gdy już mi się to udaje, najpierw urzekają mnie widoki, lecz później przeraża fakt, że przez kolejne 10 kilometrów będę zjeżdżał terenową drogą. Czy moje plecy to wytrzymają? W międzyczasie dostaję serię wiadomości o treści zbliżonej do „gdzie ty znowu jedziesz”. Im dłużej jadę w dół, tym bardziej cierpię. Wczorajsza burza zamieniła ziemię w błoto, więc dodatkowo muszę bardzo uważać.
Ten wariant trasy to nie był dobry pomysł. Owszem, zaoszczędziłem 20 km, ale znów mam problemy z plecami. Dodatkowo, przekraczając różne mniejsze i większe potoki zamoczyłem buty, które nie chcą wyschnąć. Wiem już, że ponownie będę musiał nocować pod dachem. Około godziny 20 znajduję jedyną otwartą knajpkę i rozpoczynam konsumowanie każdej kolejnej pozycji z menu. Najedzony ruszam w drogę, ale niestety już o 22 moja kontuzja nie daje mi wyboru i z pomocą dwóch miłych chłopaków znajduję nocleg w Telgarcie. Jestem mokry, ubłocony po pas, a moje buty rozpoczęły proces gnilny.
Poranek nie jest łatwy. Mój nocleg muszę opuścić wcześnie, więc paczkę solonych orzeszków i dwie Horałki, które mam na śniadanie, konsumuję w słońcu pod płotem. Naprawdę mam już dość – nawet nie tylko tego, że borykam się z kontuzją, ale frustruje mnie, że tak mi się to wszystko wlecze. Dużo samozaparcia wymaga ode mnie to, by w ogóle zebrać się do dalszej jazdy. Kolejne kilometry pojawiają się na liczniku wyjątkowo opornie i sytuacja nie zmienia się aż do momentu, gdy po raz pierwszy, pomiędzy Tatrami Niżnymi, dostrzegam te Wysokie.
Ten widok zmienia wiele. W końcu to myśl o tym, że dojadę w Tatry, zmotywowała mnie do kontynuowania podróży. Uwielbiam ten widok górskiej wyspy, jaką tworzą Tatry Wysokie widziane od południa po słowackiej stronie. Uskrzydlony, powoli dojeżdżam najpierw do Szczyrbskiego Plesa, a później do podnóża podjazdu pod Śląski Dom, zaczynającego się z Nowego Smokowca.
Śląski Dom, czyli hotel, w którym ulokowano czwarty punkt kontrolny, to miejsce niezwykłe. Długi i ciężki podjazd, ale bardzo stabilny, co nieco ułatwia podjeżdżanie, kieruje śmiałków w stronę górującego nad otoczeniem Gerlacha. Im wyżej się wjedzie, tym bardziej spektakularne stają się widoki, bo otwiera się przestrzeń na podnóże Tatr. Sam hotel znajduje się na niemal 1700m n.p.m., na brzegu pięknego, zielonkawego Velickiego Plesa. Ach, jak cudowne jest to miejsce! I choć w plecach znów mnie nieco łamie, ogromnie ciesze się, że tu dotarłem.
Finałowa pomyłka
1280 km | CP4 Śląski Dom
Od CP4 postanawiam jechać już ciągiem do mety. Po krótkim odpoczynku plecy nie bolą za bardzo (i tu, cała na biało wchodzi ulica Salamandra w drodze na Gubałówkę), a ja szacuję, że koło 1-2 rano powinienem dotrzeć na metę. Nie wyobrażam sobie, że jeszcze raz przeprowadzę czynność polegającą na ubraniu się w strój kolarski, który mam na sobie z małymi przerwami już od 5 dni. Po prostu, k****, nie. Dlatego choćby skały srały, a ja miał pokonać resztę drogi pieszo po rozsypanych klockach Lego, DOJADĘ. Och, jak bardzo jeszcze nie wiedziałem, co mnie czeka.
Przełęcz Zdziarską mijam żwawo, tak samo, jak mijają mnie słowaccy kierowcy. Nie powstrzymuje mnie nawet atak koparki, której łyżka z zaskoczenia wyłania mi się niemalże pod pachą, a jej kierowca każde spierdalać na chodnik. Pędzę, bo znam te wszystkie tatrzańskie szosy niemal na pamięć. Nogi niosą, a ja prę ku mecie. Frunę przez Zakopane, przelatuję przez krótki segment bruku, podjeżdżam pod Gubałówkę. I tu pierwsze zaskoczenie – wokół mnie podnosi się mgła. Mgła z każdym kilometrem gęstnieje, ale mam nadzieję, że poza Podhalem zniknie. W końcu czeka mnie jeszcze krótki odcinek przez Słowację i finałowy fragment w polskich Beskidach, zawierający upragnioną metę.
Od Chochołowa do słowackiej Trsteny zamiast główną drogą jadę szlakiem rowerowym Wokół Tatr. Świetny wybór, idealny asfalt niesie mnie z dala od samochodów i zabudowań. Następnie, po dość dziwacznym manewrze jakąś zapomnianą alejką opuszczam Trstenę i w lekkiej mżawce wjeżdżam w kolejną noc. Myślę o mecie, do której według Garmina pozostało mi mniej niż 90 km. Niestety, dotrę tam zdecydowanie później, niż można by się spodziewać, a w międzyczasie trasa wyprowadzi jeszcze trzy mocne ciosy wprost na moją szczękę.
Pierwsze uderzenie przyjmuję całkiem niedaleko polskiej granicy. Ostatni zaplanowany terenowy objazd drogi krajowej (nr 78) okazuje się bardzo wymagający. Polna, zniszczona droga, prowadzi stromo do góry przez wzgórze przylegające do krajówki. Pogoda robi się paskudna, wilgoć wisi w powietrzu, a ja szukam ścieżki między polami. Tak, to jest pułapka jazdy nocą – czasami w wąskim snopie światła z rowerowej latarki nie sposób dostrzec, w którym miejscu trasa odbija. Tracę w ten sposób sporo czasu, ale przede wszystkim, jeżdżąc w przód i w tył, sił. Nie myślę o tym za bardzo, bo przecież tak już blisko do końca, aczkolwiek kiedy gubisz się w zupełnej ciemności gdzieś w słowackich polach, przez ciało mimowolnie przebiega wyczuwalny dreszcz niepokoju.
Drugi strzał jest o wiele poważniejszy i, co gorsza, zupełnie zaskakujący. Po pokonaniu przełęczy Glinka, która podjeżdżana od słowackiej strony jest mniej więcej tak samo nudna, jak droga do Góry Kalwarii, przez Ujsoły dojeżdżam do Rajczy. Tu, według planu, powinienem skręcić w lewo i rozpocząć finałowy parcour. Z niezrozumiałych względów moja trasa wiedzie… w prawo. Nic mi się nie zgadza, ale co zrobić – jadę. Po piętnastu kilometrach, w trakcie podjazdu, odczytuję wiadomość od mamy: „Jednak zjeżdżasz na nocleg?” Jak to zjeżdżam? Przecież jadę na metę. Coś zaczyna mi świtać… Staję, wyłączam trasę i wgrywam sam finałowy parcour. O k****! Pojechałem zupełnie źle. Ale jak?! Nie mam pojęcia. Zawracam i kieruję się po śladach z powrotem do Rajczy. Tym samym dodałem sobie zupełnie zbędne 30 kilometrów. Doskonale.
Sam finałowy parcour wyprowadza ostatniego lewego prostego. Tym razem jednak mam gotowy unik i kończymy w klinczu. A wszystko dlatego, że w nocy mgła podnosi się ponownie. Obowiązkowy odcinek najeżony jest prawdziwymi ścianami, tak w górę, jak i w dół, z których wszystkie zlokalizowane są na wąziutkich, krętych drogach. W gęstej mgle robi się niebezpiecznie. Momentami nie widzę dalej, niż na wyciągnięcie ręki, a widoczność pogarsza rozproszone światło z lampki rowerowej. Boję się, że zwyczajnie zjadę z asfaltu. W pewnym momencie niemal wpadam na stojącą na środku drogi sarnę. Wtedy podejmuję decyzję: ponieważ nie ma już żadnego znaczenia, o której dotrę na metę, trzeba przeczekać tę mgłę do świtu. Znajduję przystanek, wskakuję w bivvy i przy akompaniamencie buszujących w zbożu saren, raptem 25 kilometrów przed finiszem, usypiam.
1525 km | META
Ostatni, kulminacyjny podjazd do schroniska pod Baranią Górą upływa mi pod znakiem małego mętliku w głowie. Zmęczenie i głód walczą w niej z pewnym smutkiem, że to już koniec tej przygody. Tak, szczerze żałuję, że to „już”. Docieram do schroniska, gdzie wita mnie uśmiechnięty Piko i wszyscy ci, którzy nie mogą spać. Jestem wniebowzięty i szczęśliwy, że pomimo wszystkiego, co mnie spotkało, dałem radę. Piko pyta, czy chcę piwa. Jasne, że chcę! Po chwili dociera do mnie, że jest 7 rano, a ja właśnie odpalam browara. Trudno, zasłużyłem! Smakuje, jak nigdy.
I choć zamiast 4 dób, jechałem 5 i pół, na mecie czuję się spełniony. To był dobry tydzień. Naprawdę dobry. A przygoda największa w życiu.
Wnioski, czyli co zawiodło, a co nie
Myślę, że Race Through Poland to taki wyścig, który trudno jest pojechać dobrze za pierwszym razem. Oczywiście nie jest to niemożliwe, co pokazał chociażby świetny w tej edycji Jędrek Gąsiorowski. Niemniej co do zasady to wyścig na tyle inny od „typowych” ultra, że zebranie doświadczeń w jego trakcie wydaje mi się kluczowe, by w którymś momencie móc zaprezentować w nim naprawdę dobrą dyspozycję. Ja te doświadczenia, niekiedy dość boleśnie, skrupulatnie zbierałem. Wnioski, do jakich doszedłem, są następujące:
- Przede wszystkim Race Through Poland to piękna przygoda, warta wielu wyrzeczeń;
- Z punktu widzenia przygotowań, nie mogę ponownie zaniedbać przygotowania ogólnorozwojowego – praca przed komputerem i rower to niestety dobry przepis na problemy z plecami;
- TERENOWE SKRÓTY – niestety, to się nie opłaca; zyski kilometrowe musiałby być o wiele większe, niż te, które osiągnąłem, by bilans wyszedł na plus; co więcej, miałem duże szczęście, że akurat w najtrudniejszych miejscach miałem dobrą pogodę, a nie na przykład burzę;
- Trzeba jeść – zdecydowanie lepiej muszę pilnować dostarczania odpowiedniej ilości kalorii organizmowi, bo przy tylu dniach jazdy, kredyt kaloryczny zaczyna się spłacać zdecydowanie szybciej, niż dopiero na mecie;
- Bardzo dużo dał mi dłuższy odpoczynek drugiej nocy – pierwotnie planowałem taki dopiero trzeciej nocy, ale w praktyce wyszło lepiej;
- Rower? Idealny do takich zadań, jestem zachwycony;
- Nie złapałem ani jednej gumy!! Vittoria chyba powinna mi wypłacić jakiś ekwiwalent reklamowy za ten test;
- Jedyne, co jest warte rozważenia, to nieco obszerniejsza kaseta (10-36) – czasami, przy dużym zmęczeniu, oszczędziłoby mi to kolana;
- Bivvy + puchówka to jest naprawdę świetny zestaw do awaryjnego spania, choć czasem przydałaby się jakaś izolacja pod tyłek;
- I wreszcie, z pewnością nie zawiedli LUDZIE, którzy wspierali mnie zdalnie przez calutki wyścig – bardzo, bardzo za to dziękuję!
P.S. A wiecie, co jest najśmieszniejsze? Że pomimo całego tego omijania krajówek, jeżdżenia po krzakach, jestem praktycznie pewien, że i tak (niecelowo), przekroczyłem dozwolony limit, więc dostanę karę 😉
Setup
Cały wyścig przejechałem na all-roadowym zestawie składającym się z frejmsetu od True Love Cycles (model Roadkill), złożonego na kołach Dandy Horse Pulsar ARV i Sramie Force AXS z korbą 46/33 i kasetą 10-33. Opony to Vittorie Corsa N.EXT 32mm (realnie na obręczy około 35mm) + dętki. Pod siodełkiem Restrap Race Saddle Bag, a w ramie Podsacs Framebag, plus malutki Deuter przy mostku. Całość prezentowała się następująco:
Co dalej?
W najbliższej przyszłości ponownie stanę na starcie Race Across Czechia. Mam dobre wspomnienia z tego wyścigu, gdyż to właśnie na nim jedyny raz stałem na „podium”. Tym razem o podobny wynik będzie o wiele trudniej, jako że stawka zawodników urosła i przybrała na sile.
Jeśli tylko kolejna edycja Race Through Poland odbędzie się w przyszłym roku, z pewnością stanę na starcie. Silniejszy i mądrzejszy o doświadczenia z maja.
Bardzo spodobała mi się formuła pełnej samowystarczalności w połączeniu z dużą dowolnością w planowaniu trasy, dlatego jestem już przekonany, że prędzej czy później stanę również na starcie Transcontinentala.
Do usłyszenia!
Dodaj komentarz