Gravmageddon. Wyścig, o który nic nie robiłem, a którego bardzo potrzebowałem

Kiedy jesteś w dołku, trudno dostrzec wystarczająco dobry powód, by z niego wyjść. Na tym właśnie polega dołek. Zazwyczaj droga ku górze wymaga sporej pracy, ale przydaje się też uśmiech losu lub czyjaś pomocna dłoń. Mój brak motywacji do ścigania się w ultra, który prześladuje mnie od pewnego czasu, w pełni nie minął, ale Gravmageddon 2023 okazał się właśnie takim promykiem słońca i zdecydowanie przybliżył mnie do powierzchni. Bo to jest, kurczę blade, naprawdę dobra impreza, a w bazie zawodów czuję się jak w domu.

Zanim przejdę do relacji z wyścigu, dla porządku ujmę sprawę mojego w nim udziału jasno: jeszcze kilka dni przed startem w trzeciej edycji Gravmageddonu rozważałem nieodebranie pakietu na rzecz pojeżdżenia po karkonoskich singlach rowerem górskim. Nocleg miałem i tak opłacony, a niechęć do ścigania się rosła. Głowę zaprzątała myśl, że może w związku z tym zamiast cierpieć i walczyć ze sobą, po prostu się pobawić?

Kłopot polegał na tym, że ja na tym wyścigu naprawdę chciałem się pojawić. Cenię ludzi, którzy za nim stoją, bardzo lubię Karkonosze, a z zeszłego roku zapamiętałem świetną atmosferę w bazie zawodów. Spojrzałem na prognozę pogody, w której jedyny dzień potencjalnie bez deszczu miał być piątkiem, a więc dniem startowym i doszedłem do wniosku, że dam sobie jeszcze jedną szansę w tym sezonie.

Szczególnie, że dostałem tyle wsparcia, za co w tym miejscu serdecznie dziękuję! Dało mi do myślenia, że ktoś inny widzi sens w tym, co robię, kiedy sam mam z dostrzeżenim tego sensu problem. Nie zmienia to jednak faktu, że nie wiedziałem, czego się na trasie spodziewać. Postanowiłem zrobić wszystko najlepiej i najdokładniej jak potrafię, żeby na koniec dnia nie mieć żadnych wymówek – jeśli wciąż nie zażarło to znaczy, że już nie zażre, i tyle.

Trasa

Trasa tegorocznej, trzeciej edycji Gravmageddonu, znacząco różniła się od zeszłorocznej. Tym razem zamiast między innymi w Rudawy Janowickie, przejechaliśmy na czeską stronę Karkonoszy. Wśród hajlajtów znalazły się chociażby Przełęcz Karkonoska i Jested, a do tego cała masa pięknych, poukrywanych w Karkonoszach i Izerach miejsc. Ponownie nie zabrakło singli, ale ich trudność techniczna nieco zmalała; nieco zwiększyła się zaś ilość asfaltu na trasie. Łączny dystans wyniósł niemal 360 km z przewyższeniem blisko 7500 m.

Taktyka

Kluczowym czynnikiem decydującym o przyjętej strategii jazdy była pogoda. Według prognoz potężny deszcz nadejść miał po 6 rano w sobotę. Dodatkowo istniało spore ryzyko opadów w ciągu dnia w okolicach Liberca, gdzie wjeżdżać mieliśmy na Ješteda, a więc w okolicach 150-160 km trasy. Mając możliwość wyboru godziny startu i chcąc się wyspać przed zarwaniem nocy na wyścigu, zdecydowałem się ruszyć o godzinie 8:30. To akurat z pewnego powodu nie był najszczęśliwszy pomysł, ale o tym jeszcze wspomnę.

W efekcie od momentu startu do początku prognozowanych opadów miałem 21 i pół godziny. Przy trasie liczącej 360 km i dobre 7500m w pionie, wydawało mi się, że dotarcie na metę przed deszczem wymagałoby naprawdę mocnego tempa. Punktem odniesienia była zeszłoroczna trasa o długości 330km, ale na pewno nieco wolniejsza, która zajęła mi 23,5 godziny brutto. Przy czym blisko 1,5h poświęciłem wówczas na przeczekanie burzy, a w nocy męczyły mnie wymioty. Koniec końców za cel minimum obrałem sobie równą dobę, a za cel maksimum 22 godziny, czyli pi razy oko zdążenie przed deszczem.

Trochę mądrzej podszedłem w tej edycji do kwestii przepaków, które są na Gravmageddonie ciekawą opcją. W zeszłym roku takim udogodnieniem wzgardziłem. Tym razem postanowiłem wysłać na pierwszy pit stop w Jakuszycach (98 km trasy) małą podsiodłówkę z ubraniami na noc. Ponieważ bardzo wcześnie, bo jeszcze przed 20 kilometrem trasy, mieliśmy rozpocząć piekielny podjazd pod Przełęcz Karkonoską, poza oddaniem podsiodłówki zdecydowałem się jeszcze mocniej „odelżyć” rower i wystartować z jednym pustym bidonem.

Zamierzałem zatrzymać się trzy razy: na pitsopie w Jakuszycach (98km), gdzieś po zjeździe z Ješteda (koło 180km) i na drugim pitstopie w Gierczynie (265km). Wreszcie za punkt honoru wziąłem sobie, by regularnie jeść, najlepiej co godzinę.

No to ogień

Na starcie pojawiam się chwilę po 8 rano. W bazie już pustki, bo moja grupa jest jedną z ostatnich. Większość „faworytów”, przeciwnie do typowej sytuacji, zdążyła już dawno wystartować. Domyślam się, że zamiast mieć ogląd sytuacji na trasie, woleli ruszyć bliżej 6 i pokonać jak największy dystans przed spodziewanym popołudniowym deszczem. Ja wolałem spać.

Temperatura jest idealna do jazdy. Ruszamy punktualnie, a już pierwszy niewielki podjazd zaraz za bramą hotelu Bornit powoduje, że na moim kole zostaje tylko Mariusz jadący rowerem górskim. Po chwili wjeżdżamy w teren i na pierwsze single. Do góry jadę równo i mocno, w dół staram się lecieć sprawnie, ale bezpiecznie, bo tutejsze szutry bywają nieco kamieniste. Zaczynamy doganiać zawodników z wcześniejszych grup startowych. Po kilku kilometrach Mariusz zagaduje mnie o mój plan na wyścig a potem informuje, że on takiego tempa długo nie wytrzyma. Wówczas świta mi w głowie, że chyba jadę dość dziarsko i to może być dobry dzień.

Przełęcz Karkonoska. Jak zawsze kamera wypłaszcza 🙂

Faktycznie, już na samym początku podjazdu pod Przełęcz Karkonoską Mariusz znika za moimi plecami. Nie przeginam z tempem, bo tutaj łatwo niechcący zemrzeć. Niemniej Karkonoska atakowana po 20 km jazdy to jednak inna rozmowa niż po 500 km 🙃 Dość szybko dojeżdżam do ściany płaczu, na której połowa osób już prowadzi rowery. Niektórzy wciąż jeszcze walczą. Podobnie sytuacja wygląda na drugiej, finałowej ścianie. Podjazd boli, co mnie nie dziwi, ale boli nieprzesadnie. Na górze szybko zapinam koszulkę i puszczam się asfaltem w dół w kierunku Spindlerovego Mlyna.

Dalej poruszamy się znanymi mi bardzo dobrze asfaltami aż do miejscowości Paseky za Rokytnicami nad Jizerou, gdzie odbijam na przepiękny, szutrowy, leśny odcinek w stronę Harrachova. Po drodze mijam dobre kilkadziesiąt osób, mnie natomiast nie dogania nikt. Średnia brutto jest dobra, nawet bardzo, ale wiedziałem z góry, że odcinek do Jakuszyc, a więc pierwsze sto kilometrów, będzie szybki. Dużo asfaltu i mało terenu.

Na pit stopie w Jakuszycach uwijam się szybko, wciągam sporo pomarańczy, ciastek i bananów. Odbieram moją podsiodłówkę, napełniam bukłak i pusty bidon i puszczam się dalej w trasę. Jakiś zawodnik pyta, czy jechałem Maraton Północ-Południe, bo zna mnie z internetu. Czas jest, na razie, bardzo dobry. Jednak od Jakuszyc, aż do Liberca, ilość szutrowej nawierzchni rośnie.

Ješted, czyli pała w Libercu

Liberec to zdecydowanie najmniej atrakcyjna część trasy. Choć prowadzi do niego rewelacyjny, przepiękny, zjazdowy odcinek szutrowy, dość szybko wjeżdżamy w nieprzyjemne, miejskie zabudowania. Jest wczesne popołudnie, a ja meandruję obrzeżami Liberca obserwując niebo. Wygląda na to, że na zachód od miasta wisi już ciężka, deszczowa chmura, z której ewidentnie pada. Szykuję się na to, że prędzej czy później mnie złapie.

Widok z Ješteda

Z tym Ještedem to jest tak, że faktycznie warto się na nim chociaż raz w życiu pojawić. Iglicę stanowiącą czubek tej góry widać z dużej odległości, zaś widoki ze szczytu są kapitalne. Wiem, bo już tam byłem, raz za dnia i raz nocą. Niestety sam podjazd, dość wymagający i długi, to asfaltowa droga w dużej części otwarta dla ruchu samochodowego. W trakcie mojego podjazdu ruch jest spory. Dopiero blisko szczytu, na odcinku zamkniętym dla aut, robi się spokojniej i mijam głównie innych uczestników wyścigu. 2 km od iglicy spostrzegam kolegę z Maratonu Północ-Południe 2021, Marka Garusa, który pędzi już w dół.

Na szczycie spędzam jakieś 10 sekund. Nie ma na co czekać. Dobrą wiadomością jest fakt, że deszczowa chmura gdzieś wyparowała. Licznik pokazuje okolice 165 kilometrów, więc puszczam hamulce i cisnę tym razem w kierunku zachodnich obrzeży Liberca, najpierw asfaltem, a później szutrem ze spektakularnymi widokami na jesztedską pałę.

Las bukowy

Zanim dotrę w najpiękniejsze miejsce trasy, czyli okolice Hejnic, zatrzymuję się jeszcze w sklepie w okolicach połowy dystansu. Typowy czesko-wietnamski sklep jest jak zwykle fenomenalnie zaopatrzony. Kupuję największego loda w rożku, jakiego w życiu widziałem, jakieś dziwaczne „sewendejsy”, Kofolkę (wreszcie!), uzupełniam płyny i dość szybko ruszam. Szybka kalkulacja wskazuje, że 22 godziny brutto są realne, ale w zasięgu mam nawet magiczną granicę 20 godzin. Wow! Pamiętam jednak, że niedługo noc, a na dodatek druga część trasy jest bardziej terenowa.

Nogi są już zmęczone, więc po tej chwili przerwy pierwszy, bardzo stromy podjazd, naprawdę boli. Wiem jednak, że trzeba to przetrwać i w końcu „puści”. O wszystkim, co złe, zapominam, gdy nagle wyjeżdżam na najrówniejszy szuter, jaki kiedykolwiek widziałem. Właściwie płaska sekcja ma kilka kilometrów. Robi się coraz później, więc w lesie, przy słońcu skrytym za chmurami, zaczyna być ciemnawo.

Nie pamiętam już dokładnej sekwencji, ale niewiele później w promieniach zachodzącego słońca las iglasty powoli przechodzi w las mieszany, by na koniec przerodzić się w czysty las bukowy. Ewidentnie zbliżam się do Hejnic. Szutrowa droga na zboczu góry wiedzie w pobliżu wielkiego kamieniska. Gdzieniegdzie wielkie głazy urozmaicają też las po jej drugiej stronie. Jest cicho, pusto i nieprzyzwoicie pięknie. Jeśli zechcielibyście się kiedyś zachwycić, pojedźcie w lasy w okolicach czeskich Hejnic. Już rozumiem, czemu Łukasz, autor trasy, powiedział mi przed wyścigiem, że lubi tam przyjeżdżać.

Na asfalt wracamy już w mieście. Podjazd do Smedavy znam bardzo dobrze, jeździłem nim wielokrotnie rowerem szosowym. W bukowych lasach nad Bilym Potokiem zastaje mnie faktyczny zachód. Włączam lampki i przez Smedavę obieram kierunek na Świeradów Zdrój.

Jeszcze po czeskiej stronie, gdy zaczynają się pierwsze single pod Smrkiem, rozumiem, jak duży błąd popełniłem startując późno. Po ciemku singlami jedzie się trudno i wolno. Lampka notorycznie świeci nie tam, gdzie trzeba – albo do góry, gdy zaraz będę jechał w dół, albo prosto tuż przed zakrętem. Być może czołówka nieco poprawiłaby sytuację, ale takowej nie posiadam. Muszę bardzo dbać o linię przejazdu, więc jadę ostrożnie. Nieco lepiej jest na zjazdowym Zajęczniku po polskiej stronie, bo jest prostszy technicznie.

Gierczyn i rura do mety

Mój trzeci i ostatni postój to pit stop w Gierczynie. Wiem, że mam tam szansę zjeść coś na ciepło i zyskać nieco energii na finałowy odcinek trasy. Po drodze doganiam Marka Garusa, z którym razem wjeżdżamy do fenomenalnego Domku pod Orzechem, gdzie ulokowany jest pit stop.

Mała porcja makaronu z mięsem, trochę ciasta, pomarańcze, banan i znikam. Czuję, że obudził się we mnie ten uśpiony ostatnio ultras i choć w ciemności nikt tego pewnie nie widzi, uśmiecham się z tego powodu. Jak się później okaże, na całej trasie stałem łącznie raptem godzinę. Tak się to robi.

Jest północ, temperatura momentami spada już do 10-11 stopni, a ja wciąż jadę na krótko z jedynie założonymi rękawkami. Ewidentnie regularne podjadanie pozwala mi utrzymać na obrotach wewnętrzny piecyk. Sam Domek pod Orzechem ulokowany jest na początku ciężkiego podjazdu, którego rzeźnickość rośnie wraz z wysokością. Cieszę się, że nogi na przerwie do końca nie wystygły.

Finałowy odcinek okazuje się naprawdę ciężki. Dużo przewyższenia nagromadzone na mocno terenowej trasie męczy. Moje tempo powoli spada. Niewygodne stają się też zjazdy w ciemności, gdy trzeba bacznie uważać na wszelkie kamienie. Bądź co bądź jest zimno i ciemno, więc defekt w takiej sytuacji nikogo by nie ucieszył.

Terenową nawierzchnię przerywa między innymi ostatni na trasie tak długi podjazd, bo ponad ośmiokilometrowa wspinaczka Drogą Tartaczną pod Stóg Izerski. Niby brakuje na nim dużych stromizn, ale niemal stałe nachylenie rzędu 8-10% na tym etapie wyścigu daje mi w kość. Jadę głową, bo wiem, że to już „prawie” koniec.

Na ostatnie trzydzieści kilometrów składa się między innymi zwiedzanie Hali Izerskiej. Tam robi się już jednak zbyt zimno, by dalej cisnąć w samych rękawkach. Wyczekiwany świt zastaje mnie przy jednym z piękniejszych miejsc na trasie, czyli Kopalni Stanisław. Nie zmienia to jednak faktu, że wyścig zaczyna mi się dłużyć, bo co i rusz na tym ostatnim fragmencie trasy trafiają się jakieś niespodzianki, jak chociażby sztajfa przy Sinych Skałkach.

Na razie wciąż wydaje mi się, że mogę dojechać przed 6 rano, ale raptem uświadamiam sobie, że powrót narysowany został tak, jak w zeszłym roku, a to oznacza jedno: zostały jeszcze single. I faktycznie, na singlach nieco zwalniam, a na dodatek na raptem 6 kilometrów przed metą ta uderzam przednim kołem w kamień, że cudem „tylko” je solidnie krzywię. Słowo daję, że gdyby nastąpiła awaria, na metę dotarłbym chyba pieszo.

Ostatecznie pod hotelem Bornit melduję się ponownie kilka minut po 6 rano w sobotę, z symbolicznym czasem 21 godzin i 37 minut. Daje mi to 5 miejsce w kategorii gravel i 8 open. Nie spadła na mnie ani jedna kropla deszczu.

I po co to wszystko?

W trakcie Race Across Czechia nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na to pytanie. A może inaczej – potrafiłem, tylko brzmiała ona: „po nic”.

Gravmageddon dał mi zaś duży zastrzyk pozytywnej energii. Nawet rzecz nie w tym, że poszło dobrze (a poszło dobrze), ale bardziej w tym, że znów poczułem się w takim wyścigu „na swoim miejscu”. Ogromna w tym zasługa całej ekipy organizującej Gravon, która zajmowała się nami i atmosferą na miejscu już od czwartku. Pomogła też trasa, w której ciężko byłoby się nie zadurzyć. Piękna, zróżnicowana, szybka, jezdna, bardzo wymagająca. Czego chcieć więcej?

W przedstartowym poście na fejsbuku wspomniałem, że po Race Across Czechia napisałem tekst z wszystkimi moimi wątpliwościami dotyczącymi ultra, ale go nie opublikowałem w nadziei, iż się w końcu zdezaktualizuje. Intensywnie pojawiał się w nim wątek o tym, że ultra to cierpienie i naprawdę warto mieć ku niemu dobry powód. Ja te powody w pewnym momencie przestałem znajdować. Co prawda zarwanie jednej nocy nie stanowi jeszcze wielkiego poświęcenia, ale mimo to zmierzając do mety w Szklarskiej Porębie czułem, że wiem, czemu i po co to robię. Ten niezwykle zadaniowy tryb myślenia, na który przestawiasz się w trakcie wyścigu na dobę lub więcej, tak inny od czegokolwiek, co znam z codziennego życia, ma swój niezaprzeczalny urok.

Wciąż nie wiem, co dalej. Mam pomysły, plany, marzenia, ale czasami nie jestem pewien, czy chciałbym, by się ziściły. Z pewnością jednak, jeśli zdecyduję się dalej ścigać, będę uważnie wybierał wyścigi. Nic nie muszę już sobie udowadniać, więc jeśli miałbym ponownie przyjąć na klatę odrobinę łomotu od wyścigowych realiów, niech będzie ku temu dobry pretekst.

A Wy, jeśli myślicie już powoli o startach w przyszłym roku, walcie na Gravmageddon – to pewniak 😉

Setup

Jak na gravelowy wyścig przystało, przejechałem go na moim Rondo RUUT AL1. W ramie torba z narzędziami i elektroniką, na górnej rurze torba z jedzeniem a pod siodłem kilka ubrań na noc. Do tego bukłak na plecy. Na kołach sprawdzone Specialized Pathfinder Pro 42mm. No i fajnie, aczkolwiek coraz bardziej męczy mnie jednak ten napęd 42×11-42. Na dużym zmęczeniu pod górę nieco zbyt twardo, a w dół wciąż zbyt miękko. Cóż, może kiedyś, kiedyś, jakiś AXS w gravelu…

_______
Zdjęcie z zajawki autorstwa Rafała Kotylaka


Opublikowano

w

,

przez

Komentarze

7 odpowiedzi na „Gravmageddon. Wyścig, o który nic nie robiłem, a którego bardzo potrzebowałem”

  1. Awatar Debiutant z shorta
    Debiutant z shorta

    Jeszcze raz gratuluję. Miło było poznać i zamienić słowo z takim prawdziwym ultrasem 🙂
    Poznaję ten rower i bramę garażową 😉

    1. Awatar Krzysztof Sienkiewicz

      Haha, dziękuję i do zobaczenia!

  2. Awatar Anna Kruczkowska

    Dziękuję za piękną ocenę tego, co zrobiliśmy w Domku pod Orzechem.

    1. Awatar Krzysztof Sienkiewicz

      To ja dziękuję za ugoszczenie nas!

  3. Awatar Krzysiek
    Krzysiek

    Gratuluję, ja przyjechałem jakieś 8h później mimo że wystartowałem 2h wcześniej i ciągle mam w głowie że dało się to zrobić szybciej. Zwłaszcza że zakwasów zero, ale to było moje pierwsze ultra. Znasz może jakieś inne górskie ultra tego typu które można by przejechać jeszcze w tym roku?

    1. Awatar Krzysztof Sienkiewicz

      Hej! Dzięki i również gratuluję 🙂 Wydaje mi się, że w tym roku zostało już tylko GLG, które choć górskie nie jest, przewyższeń też sporo wpada

  4. Awatar pan tygrys
    pan tygrys

    nie no! Za rok muszę w końcu pojechać ten długi dystans, a nie ciagle ten short i short 😀

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *