Maraton Północ-Południe organizowany przez Stowarzyszenie Koło Ultra zajmuje specjalne miejsce w moim sercu. To właśnie w ramach popularnego „MPP” po raz pierwszy przekroczyłem magiczną granicę 1000 kilometrów pokonanych bez snu. Od dawna też żywię ciepłe uczucia do pomysłu przejechania całej Polski „z góry na dół”, czyli rozpoczęcia w Helu, a skończenia u podnóża Tatr raptem dwie doby później. Widok najwyższych polskich gór wyłaniających się o wschodzie słońca to piękne doświadczenie. Podobnie jak zasłużone śniadanie z widokiem na Tatry na tarasie Schroniska PTTK „Głodówka”. Dlatego, choć po długich wahaniach, stanąłem na starcie MPP po raz czwarty z rzędu.
Czemu jednak się wahałem, skoro wypowiadam się o Maratonie Północ-Południe w samych superlatywach? Jak co roku, składa się na to kilka czynników, aczkolwiek większość wprost wynika ze specyficznego terminu wyścigu. MPP tradycyjnie rozgrywany jest w połowie września, niemal na zakończenie sezonu ultra. W związku z tym, co roku mam już wówczas całkiem sporo kilometrów w nogach i odczuwam pewne zmęczenie jazdą: fizyczne i mentalne. Wrześniowy termin to również duże ryzyko złej pogody (patrz, chociażby, zeszły rok, kiedy bezlitośnie maltretował nas deszcz) oraz pewność długiej jazdy nocą. W trakcie MPP po ciemku jedzie się zazwyczaj około 10 godzin na dobę. W efekcie, zbierając to wszystko do kupy, otrzymujemy naprawdę trudny wyścig, zwieńczony tradycyjnie wymagającą, górską końcówką. Niektórzy żartują, że MPP jest tak trudny, iż nawet na start nie jest prosto dotrzeć (dziękujemy, jak co roku, Polregio – niech was szlag trafi!). Co roku więc zadaję sobie to samo pytanie: czy jeszcze mi się chce?
Tak, chce mi się.
Do tego wniosku doszedłem około dwa tygodnie przed startem. Była to cudowna odmiana po całym lecie wątpliwości i gasnącej motywacji do startowania w ultramaratonach. Szczęśliwie bardzo udany, sierpniowy Gravmageddon przywrócił mi iskrę i ochotę, by jeszcze w tym roku poważniej zakręcić nogą. Dlatego z prawdziwym uśmiechem na ustach dopisałem się do listy startowej. Po wycofaniu się w zeszłym roku, gdy postawiłem perspektywę wyjazdu do USA w zdrowiu ponad kontynuowanie udziału w MPP w strugach deszczu, czułem niedosyt. Z moich prywatnych kalkulacji wynikało, że tegoroczna edycja powinna być dla mnie szczęśliwa: w końcu skoro pierwszy start, w 2020 roku, zakończył się DNF-em po kraksie, zaś w 2021 dojechałem na metę na 9-tym miejscu z czasem poniżej 48 godzin, zeszłoroczny DNF wydawał się wpisywać w pewien trend… 🙂
Hel
Wpierw jednak trzeba było dostać się na miejsce startu. Do miasta Hel można dojechać rowerem, samochodem albo pociągiem Polregio, względnie dopłynąć promem z Trójmiasta, jednak we wrześniu wszystkie połączenia są oznaczone jako „rezerwowe”, a więc mogą się nie odbyć (oraz są drogie). W związku z tym zdecydowana większość uczestników wybiera opcje łączoną: jakiś piątkowy pociąg do Gdyni i tam przesiadka na Polregio do Helu. Element przesiadkowy to ten, który co roku wywołuje, dzięki uprzejmości przewoźnika, większe lub mniejsze zamieszanie.
Cały problem polega na tym, że kupując bilet na pociąg do Helu i wykupując miejsce na rower, gwarancję miejsca na jednoślad mamy tylko na „nasze” połączenie, choć sam bilet ważny jest przez 6 godzin. Pociągi Intercity i Polregio nie są ze sobą skomunikowane i nie ma znaczenia to, że za pośrednictwem PKP kupuje się łączony bilet. W związku z tym, jeśli twój pociąg do Gdyni spóźni się tak, że dojeżdżając do peronu przez okienko widzisz, jak z sąsiedniego odjeżdża ci Polregio z twoim miejscem na rower (jak ja i kilku innych zawodników), masz problem. I nikogo to oczywiście nie obchodzi.
Skoro bilet ważny jest przez 6 godzin, a połączenia do Helu jeżdżą co godzinę lub półtorej, pewnie można po prostu pojechać kolejnym? To byłoby zbyt proste! Sęk w tym, że dwa czy trzy lata temu Polregio zmniejszyło liczbę miejsc na rower do 6 w całym składzie, chociaż przedziały rowerowe pozostały te same. Jak nietrudno się domyślić, kiedy 150 osób próbuje się tego samego dnia dostać na start, może być to nieco za mało1. Mimo to czekamy ponad godzinę na następne połączenie i próbujemy przekonać kierownika pociągu, by wpuścił nas na pokład, bo fizycznie miejsce na nasze rowery oczywiście w nim jest.
Niestety, kierownik ma nas gdzieś i jest opryskliwy. Jego przekaz sprowadza się do: „czekajcie sobie na następny pociąg”. Robi się nerwowo, w powietrzu wisi awantura, ale nie zmienia się jedno – zostajemy na peronie w Gdyni. Ja mam dość. Proszę Michała Czubkowskiego o trasę z Gdyni do Helu (Michał sprytnie pojechał wcześnie rano do Gdyni i dalej, na spokojnie, rowerem na start), oceniam, że zdążę przed zmrokiem i ruszam na kołach w kierunku „początku Polski”. Jestem zirytowany, bo muszę pokonać dodatkowe 75km z plecakiem zamiast się najeść i odpocząć przed startem. Pocieszam się jedynie, że w 2021 sytuacja była podobna. Dużo jeżdżę pociągami, bo to co do zasady świetny środek transportu, ale w głowie całą drogę do Helu męczy mnie jedna myśl:
„czemu polskie koleje muszą być tak beznadziejne i tak wszystko utrudniać?”
Na miejscu pogoda, tak samo jak prognoza na następnych kilka dni, jest rewelacyjna. Jem, odbieram pakiet startowy, pozyskuję w Żabce śniadanie i melduję się na noc w hotelu Cassubia, jak pewnie ze trzydziestu innych uczestników.
Nie sikaj za Jastarnią
Tradycyjny start honorowy odbywa się co roku punktualnie o 9 spod Latarni Morskiej w Helu. Honorowa procesja, prowadzona przez policyjnego pilota, przemierza Półwysep Helski drogą asfaltową aż za Władysławowo (to blisko 40 kilometrów), gdzie następuje start ostry. Ten wspólny przejazd stanowi dużą atrakcję całego Maratonu, choć wymaga czujności.
Po pierwsze, początkowo powoli jadąca grupa bywa nieobliczalna i trzeba uważać, by ktoś przed nami „nie liznął koła” (albo byśmy sami tego nie zrobili) i tym samym nie zakończyli przedwcześnie wycieczki. Po drugie, co ważniejsze, tajemnicą poliszynela jest fakt, że o ile na odcinku od Helu do Jastarni kolumna porusza się wolno, z prędkością nieprzekraczającą 25km/h, tak za Jastarnią policyjnemu pilotowi zazwyczaj zaczyna się już nudzić, więc następuje istotne przyspieszenie. I tak nagle z 25km/h robi się 40km/h, a grupa rozciąga się na kilkaset metrów.
Dlaczego to istotne? Ano dlatego, że jakoś tak się dzieje, że właśnie ZA JASTARNIĄ ZAWSZE CHCE SIĘ SIKU. Co roku. Nie inaczej jest i tym razem. Widząc, że kilku „faworytów” zatrzymuje się przy drodze, czynię to samo mając nadzieję, iż w razie czego będzie z kim gonić grupę. Scenariusz jest klasyczny z jedną różnicą: tym razem po załatwieniu potrzeby widzę, że czoło peletonu odjechało już naprawdę bardzo daleko. Rzucam się w pogoń. Do Władysławowa mamy jeszcze około 15 kilometrów, więc ustawiam tempomat na 40+ i powoli dochodzę kolejne grupki. Nie chcę zabić nóg, ale z drugiej strony nie mogę pozwolić, aby we Władysławowie uciekli mi zawodnicy o zbliżonym do mnie tempie wyścigowym, bo to będzie rzutowało na cały Maraton. W pewnym momencie, kiedy łapię kilka sekund oddechu za jedną z grupek, dojeżdża do mnie Mariusz Cukierski. Wówczas wiem już, że trzymając jego koło nie powinienem zgubić czoła grupy. Faktycznie, wśród pierwszych dwudziestu czy trzydziestu zawodników meldujemy się na wysokości Biedronki, jeszcze przed władysławowskim rondem.
Gaz, gaz, gaz
W tym roku jedziemy przez Władysławowo nieco inaczej, niż zazwyczaj. Na rondzie niemal odruchowo skręcam w lewo, choć trasa tym razem wiedzie prosto. Nie zmienia się jednak faktyczny wyjazd z miasta oraz to, że gdy tylko policyjny pilot pomachał nam na pożegnanie życząc udanego wyścigu, zaczęło się kotłować. Na łagodnym podjeździe każdy chce być możliwie wysoko z przodu i nie puścić koła. Staram się odnaleźć w peletonie znanych mi zawodników, by później, gdy grupa się już ostatecznie podzieli, zawiązać współpracę z ludźmi o podobnych do mnie możliwościach.
To, co dzieje się dalej, jest już klasycznym nak*rwianiem. Mimo hopek i licznych krótkich podjazdów, prędkości głównie przekraczają 40km/h. Co i rusz trzeba „zespawać” jakąś dziurę. Wiem, że „wojna” będzie trwać aż do Żarnowca, gdzie z Czymanowa zacznie się pierwszy dłuższy, selektywny podjazd. Dokładnie tak się dzieje. Mijamy elektrownię i gdy tylko droga zaczyna się wznosić, nieduża już grupa zaczyna się rwać. Odjeżdżają żelaźni faworyci, czyli Mariusz Cukierski i Paweł Pieczka, a wraz z nimi jeszcze kilku zawodników. Ja podjeżdżam mocno, ale równo – tak, by nie zapiekły nogi. W zasięgu wzroku mam moich kompanów z MPP 2021, czyli Michała Czubkowskiego i Marka Garusa. Za szczytem robię to, co sobie założyłem: miarowym tempem redukuję jeszcze z innym zawodnikiem kilkusekundową różnicę i łapię się z chłopakami.
Od tego momentu powoli krystalizuje się nasza grupka. Z przodu czeka na nas Rysiek Jurkowski z Bike RS, którego dość szybko przygarniamy. Moje nogi kręcą się bardzo sprawnie, a niewielki, szczególnie jak na Kaszuby, czołowy wiatr powoduje, że mimo powolnego początku pierwsze 100 km osiągamy już po 3 godzinach i 2 minutach. Jedyny problem polega na tym, że robi się ciepło, a momentami wręcz upalnie. To niestety nie sprzyja mojej zdolności przyjmowania pokarmów i zaczyna mnie trochę martwić. Po drodze na pierwszy pit stop na Orlenie w Egiertowie (klasycznie) po 160 km zgarniamy jeszcze zwycięzcę MPP z zeszłego roku, czyli najskromniejszego zawodnika w stawce, Jędrka Gąsiorowskiego. W Egiertowie wciągamy zapiekanki i hotdogi, uzupełniamy płyny i lecimy dalej. Trzeba uczciwie zaznaczyć, że kaszubski odcinek trasy w edycji 2023 to zdecydowanie najlepszy wariant ze wszystkich, które miałem przyjemność jechać.
Nasza pięcioosobowa grupa sprawnie przemierza kolejne kilometry, by po kolejnej „stówie” dotrzeć na szybki postój w Kwidzyniu. Po drodze zgubiliśmy Marka Garusa, ale zgarnęliśmy Piotrka Gdowskiego. W Kwidzyniu uzupełniamy szybko opróżniane w tym gorącu bidony i jedziemy dalej. Celem na wieczór jest Orlen w Golubiu-Dobrzyniu na 357-ym kilometrze, gdzie zamierzamy zrobić nieco dłuższy przystanek, by zjeść i ubrać się na noc. Po drodze „zbieramy” ze stacji benzynowej Jarka Kędziorka, który od tego momentu będzie nas raczył żartami i mocnymi zmianami. Nie zapomnę tego widoku, kiedy mijaliśmy go stojącego koło stacji benzynowej w rozkroku: w jednej dłoni papieros, w drugiej… 🙂 Prawdziwy multitasking i oszczędność czasu godna tak doświadczonego ultrasa!
Dokładnie o godzinie 19-ej osiągamy trzysetny kilometr trasy. Przepiękny zachód słońca za naszymi plecami powoli żegna ten gorący dzień. Do Golubia dojeżdżamy ze średnią brutto równą dokładnie 30 kilometrów na godzinę, co jest tempem, którego się zupełnie nie spodziewałem. Jak się później okazało, nasza grupa jechała wówczas na szóstym miejscu w klasyfikacji wyścigu. Chwilę przed godziną dwudziestą pierwszą meldujemy się na tutejszym Orlenie i rozpoczynamy nieco dłuższy tym razem postój.
Bomba
Przerwa jedzeniowo-ubraniowa ma nas przygotować na rozpoczynającą się, podstępną wrześniową noc. Pomimo wyjątkowo ciepłego dnia, spodziewam się, że już niedługo zrobi się chłodno, szczególnie, że zjedziemy nad Wisłę. Próbuję zjeść burgera, ale nie jestem w stanie go dokończyć – mój żołądek stoi, a dług kaloryczny niebezpiecznie rośnie. Wciągam rękawki i nogawki, staram się przyjąć trochę cukru w płynie, ale wiem, że głównie żywię się nadziejami. Pośród rozmów i żartów powoli zbieramy się do dalszej jazdy, by wreszcie, po około 40 minutach postoju, ruszyć.
Dość szybko wracamy do wcześniejszego, wysokiego tempa. Nawet w ciemną noc bywa, że lecimy i 40 km/h. Pozornie płaski teren, po którym się teraz poruszamy, niepozbawiony jest hopek. W pewnym momencie zaczynam czuć, że wychodzenie na zmianę przychodzi mi z coraz większym trudem. Powoli godzę się w myślach z tym, co niewątpliwie niedługo nastąpi i opracowuję plan ratunkowy. Daję zmianę jeszcze dwa razy, przetrzymuję jeszcze jazdę Piotrka na czele, ale kiedy wjeżdżamy na kolejną hopkę niestety w moich nogach robi się nagle pusto. Bomba. Odpadam od grupy w okolicach czterysetnego kilometra trasy, starając się to zrobić tak, żeby jadący wówczas za mną Piotrek nie musiał za dużo spawać, i żegnam się z marzeniami o doskonałym czasie na mecie.
Być może to przez zbyt liche jedzenie, może przez zmęczenie sezonem, a może po prostu byłem zbyt słaby na taką jazdę. Niezależnie od powodu, strzeliłem, ale doświadczenie podpowiadało mi, że jeśli teraz zwolnię i nabiorę równego, własnego tempa, będę w stanie jeszcze na tej trasie odżyć. Tak czynię. Czerwone lampki kolegów powoli znikają w oddali, a ja przechodzę w tryb ograniczania strat. Planuję swoim tempem dojechać do Włocławka lub Kutna (w Kutnie mieliśmy się wszyscy zatrzymać ponownie) i na spokojnie coś zjeść.
We Włocławku czeka mnie duże zaskoczenie – tuż przed mostem Piłsudskiego spotykam towarzyszy, których spodziewałem się ujrzeć dopiero na mecie. Okazało się, że pomylili wjazd na most, więc po zrobieniu dodatkowej pętelki zatrzymali się na chwilę za potrzebą. Z początku jest mi głupio, bo boję się, że po prostu na mnie czekali – z błędu szybko wyprowadza mnie Jarek mówiąc, że nic z tych rzeczy i żebym „żadnego koleżeństwa się nie spodziewał” 😀 Łapię się z powrotem z nimi w grupę, jednak po kilkunastu kilometrach czuję, że to nie ma sensu. Ponownie odpuszczam i w stronę Kutna jadę znów sam.
Stacja benzynowa pomiędzy drugą a trzecią nad ranem to w dowolnym mieście w Polsce zawsze centrum nocnego życia. Dokładnie tak jest i w Kutnie, na 491. kilometrze trasy Maratonu Północ-Południe. Mimo mojego dość delikatnego tempa, zastaję na miejscu wciąż posilających się chłopaków. Tym razem nie zamierzam się jednak z nimi zabierać. Odpoczywam w spokoju, obserwując, jak dookoła mnie „dzieje się życie”: pan taksówkarz prosi panią z obsługi stacji o przepychacz do toalet, bo miejscowa młodzież wgniotła mu samochód. Zaczynam się zastanawiać, czy za chwilę będę świadkiem mordobicia, jak rok temu w Sierpcu, ale tak się nie dzieje.
Nabrawszy przekonania, że dłuższy odpoczynek nic już nie wniesie, ruszam dalej. Jadę wolno, mieszając się często z kolejnymi grupkami zawodników. Noc wciąż jest dość ciepła, ale co i rusz dookoła mnie podnoszą się przepiękne mgły, w których bywa zaskakująco zimno. Niestety senność morzy mnie niemożebnie – niemal tak, jakby to była już druga noc jazdy. Postanawiam dobrnąć do stacji Orlen w Lutomiersku na 556. kilometrze i tam przemyśleć taktykę na dalszą drogę.
O człowieku, który zmarł w Lutomiersku, ale pojechał dalej
Aż do dziś nie wiedziałem, ile czasu spędziłem na stacji w Lutomiersku. Pamiętałem tylko, że dojechałem tam przed świtem, a wyjechałem już po. Na miejscu kupiłem gorącą czekoladę oraz ciastko i ze smutkiem odkryłem, że zamiast kanapowych siedzisk dostępny jest tylko blat z dwoma stołkami barowymi. Usiadłem na stołku, wyciągnąłem rękę na blacie, na niej położyłem głowę i zasnąłem. Kompletnie mnie odłączyło od świata zewnętrznego. Po przebudzeniu myślałem, że spałem piętnaście, może trzydzieści minut, jednak Strava pokazała mi, że w Lutomiersku spędziłem… półtorej godziny. Musiałem być naprawdę zmęczony.
Około 7 rano zbieram się na trasę. W międzyczasie na stację dotarło kilku zawodników, w tym Wilk, z którym zamieniłem kilka słów. Wydawał się być w dobrej formie i zadowolony, że idzie mu nawet szybciej, niż planował. Na zewnątrz przywitał mnie delikatny chłód, który w ciągu raptem dwóch godzin ustąpić miał upałowi. Stary trik z „doczekaniem do świtu” oraz krótki sen w pozycji bocznej ustalonej spowodowały, że odzyskałem sporo świeżości. Zaczęło mi się jechać zdecydowanie lepiej, mimo mocno odczuwalnego, nagromadzonego zmęczenia – wiedziałem jednak, że bez poważnego odpoczynku nie zmienię tego aż do mety.
Kilometry spokojnie upływają, a trasa wiedzie mnie już przez województwo łódzkie raz lepszymi, raz gorszymi nawierzchniami. Odzywa się do mnie Michał Czubkowski, który jak się okazało również w pewnym momencie odłączył się od naszej pierwotnej grupki i znajduje się około 25 kilometrów przede mną. Jest jednak zbyt ciepło, bym zdecydował się na zwiększenie tempa i próbę złapania się z nim. Przyznam również, że pod względem krajobrazowym niewiele pamiętam z tego fragmentu maratonu poza tym, że objechałem gigantyczny obszar kopalni odkrywkowej w Bełchatowie. Pierwszy raz widziałem tę wielką dziurę z bliska. Jednym z powodów, dla którego skupiałem się niekoniecznie na podziwianiu otoczenia jest jedna rzecz, której w trakcie ultramaratonów szczerze nie znoszę.
Otóż przy dużym zmęczeniu zazwyczaj prędzej czy później wpada mi coś do głowy i nie chce wypaść, a co gorsza, emitowane jest z nieludzką częstotliwością przez wewnętrzny głośnik w moim mózgu. Wiem, powiecie: na pewno jakaś piosenka, kto tak nigdy nie miał? Sęk w tym, że to nigdy nie są piosenki. Na MPP 2023 drugiego dnia męczyło mnie takie oto zdanie-niezdanie:
„Przeciwskazania: hiperglikemia, dna moczanowa.”
Doprowadzało mnie to do takiego szału, że aż za jakimś setnym razem sprawdziłem wreszcie, czym jest ta cholerna dna moczanowa. Niestety, nic to nie zmieniło. Poza tym, że wiem już, czym jest dna moczanowa.
________
A teraz przerywam program, by nadać bardzo ważne wyjaśnienie:
Koło niedzielnego południa wszelkie kalkulacje uświadomiły mi, że nie mam już w zasadzie żadnych szans, by dotrzeć na metę przed poniedziałkowym świtem. Przede mną był najeżony ściankami odcinek przez Jurę Krakowsko-Częstochowską i wreszcie wymagająca, dwustukilometrowa górska końcówka. Zrozumiałem, że przy jeździe dalej bez snu, w najbardziej realnym scenariuszu ukończę Maraton „jedynie” z podobnym wynikiem, jak w 2021 roku (wtedy było to około 47,5 godziny). Od pewnego czasu z dużą ostrożnością podejmuję decyzję o „zawaleniu” drugiej nocy, bo przekonałem się, jak to się może skończyć – zaśnięciem na rowerze. Czułem, że po tak złej nocy, jak ta z soboty na niedzielę, nie mam ochoty w ten sposób ryzykować. Po prostu nie czułem, by było warto. Dwa lata temu na mecie rozpierała mnie ogromna duma i słodkie uczucie niedowierzania, ale była to jazda na cienkiej granicy bezpieczeństwa. Z pewnością jeszcze nie raz podejmę przeciwną decyzję, ale tym razem zdecydowałem się dojechać tylko do Olkusza (799 km) i tam przenocować. Taki obrót spraw miał z pewnością jeden, istotny plus: miałem zobaczyć góry w blasku słońca i nacieszyć się jazdą. Naprawdę dobry wynik i tak już mi odjechał.
________
Kompromitacja z Albanią
Jeszcze przed wjazdem w Jurę decyduję się na krótką drzemkę mocy na przystanku. Elegancka ławka, trzy ściany dookoła mnie, daszek – czego chcieć więcej? Po piętnastu minutach dzwoni budzik, podnoszę głowę, a tu dokładnie przed moimi oczami przejeżdżają dawno niewidziany Marek Garus w towarzystwie Tadka Baranowskiego. Niewiele myśląc, po przełajowemu wskakuję na rower i puszczam się za nimi. Po kilkuset metrach siadam im na koło. Co za spotkanie! Zaczynamy rozmawiać, Marek opowiada o wszystkich swoich nocnych przygodach, których wystarczyłoby na kilka wyścigów. Przez następne kilkanaście kilometrów jedziemy razem, ale później nasza strategia zaopatrzeniowa się rozmija, więc kiedy chłopaki stają w sklepie, ja jadę dalej.
Jura, jak to Jura, jak zwykle na profilu nie wygląda groźnie, ale daje w kość. Multum krótkich ścianek jedna po drugiej męczy i tak już wyeksploatowane nogi. Większą część tego fragmentu trasy pokonuję samotnie, mijając kolejne Orle Gniazda. Nagle, na jednym z ostatnich podjazdów przed Olkuszem, dogania mnie… Marek Garus. Do samego miasta jedziemy już dalej razem, bo pierwszy cel mamy tożsamy: McDonald’s. Dopiero później Marek pogna na metę, a ja do łóżka. Po drodze zgarniamy jeszcze Wilka i finalnie przed 19 we trzech zajeżdżamy do McBike’a.
Na miejscu tłum jest nieprzebrany. Ja i Marek popełniamy błąd zamawiając samoobosługowo, przez co wpadamy w gigantyczną kolejkę. Jak na prawdziwego ultra-wyjadacza przystało, Wilk działa patentem i uderza wprost do lady, dzięki czemu nie czeka prawie w ogóle. Szacunek za ten manewr! Czekając na jedzenie, w głowie cały czas przeliczam godziny i zastanawiam się, czy jednak nie jechać dalej. Kiedy jednak dopiero po dobrych piętnastu minutach orientuję się, że według moich światłych obliczeń pomiędzy godziną 9 rano a 19 jest aż 12 godzin odstępu, godzę się z przeznaczeniem i rezerwuję pokój w hotelu.
Czuję pewną ulgę. A dokładniej rzecz biorąc, czuję ją wtedy, kiedy się akurat nie zawieszam. Oczywiście trochę mi też smutno, ale trudno. Po cichu mam ogromną nadzieję, że dzięki temu całonocnemu postojowi wreszcie ruszy mój układ pokarmowy, bo z tym tematem męczę się już ponad 30 godzin. Oczywiście nie posiadam żadnych ubrań cywilnych, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. W hotelu przypominam sobie, że tego wieczora gra przecież polska reprezentacja w piłkę nożną. Wskakuję więc do łóżka i w komfortowych warunkach zostaję naocznym świadkiem przepięknej kompromitacji polskich piłkarzy z Albanią. Od razu humor mi się poprawia!
Miły dzień w górach
W poniedziałek równo o 7 rano melduję się na hotelowym śniadaniu, a o 7:40 ruszam ku mecie. Wyjazd z Olkusza jest bardzo nieprzyjemny, to zdecydowanie jeden z najgorszych fragmentów trasy. Po około 10 kilometrach uciekam w wąskie dróżki i robi się wspaniale. Podjazdy, zjazdy, zerowy ruch, wąwozy. Naprawdę cudowne miejsca. Droga do Wadowic (he he) upływa przede wszystkim takimi właśnie obszarami. Jednak prawdziwie górskie kąski czekają dopiero po opuszczeniu miasta, w miejscu, gdzie rozpoczyna się pasmo Beskidów Zachodnich.
Pierwsza atrakcja to niewątpliwie podjazd w Świnnej Porębie. Półtora kilometra idealnego asfaltu o kilkunastoprocentowym nachyleniu przy nieco zregenerowanych nogach stanowi świetną zabawę. Tym bardziej, że na górze czeka przepiękny widok na Zalew Mucharski. Wątpię jednak, czy wypowiadałbym się o tym doświadczeniu równie entuzjastycznie, gdybym trafił tam w nocy.
Kolejne podjazdy w Beskidach Zachodnich to przede wszystkim podobne ściany jak ta nad Zalewem. Niezbyt długie podjazdy, ale o bardzo dużych nachyleniach, kilkukrotnie przekraczających 20%. Widoki są kapitalne, właściwie niezależnie od tego, czy znajduję się akurat na otwartej przestrzeni, czy jadę przez las. Moja znajomość tej części Beskidów jest niewielka, dlatego bardzo cieszę się, że mam okazję doświadczyć jej za dnia i przy doskonałej pogodzie.
W poniedziałek zatrzymuję się raz, w Lewiatanie po 117-tu kilometrach. Obładowany piciem i jedzeniem urządzam sobie poczęstunek na przystanku autobusowym. Szybko dołącza do mnie miejscowy pan kloszard, który standardowo zagaduje o to skąd, dokąd, w ile czasu. Gdy odpowiadam zgodnie z prawdą, zdziwiony dopytuje: „i ten rower to wytrzymuje?”. Najwyraźniej tak, gorzej czasem bywa z jeźdźcem.
Mijając kolejnych zawodników, którzy ewidentnie nie poświęcili minionej nocy na pełnoprawny sen, powoli zbliżam się do Podhala. Podjazdy stają się dłuższe, a okoliczne wzgórza coraz bardziej zanieczyszczone zabudową i reklamami. Podjeżdżam Harkabuz i na zjeździe wreszcie widzę to, na co czekałem: Tatry. Nie da się ukryć, że ta wyspa z gór to majestatyczny widok (a jak to wygląda od słowackiej strony!). Uśmiecham się, ciepłe powietrze pełne mojego zadowolenia wypełnia mi płuca. Czuję, że mam już tę metę w garści.
Niecałe 65 kilometrów przed finiszem spotykam jadącego w przeciwną stronę Michała Czubkowskiego. Skubany jechał całą noc, dojechał nad ranem i właśnie (czyli tego samego dnia!) zmierza na pociąg do Krakowa. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, w końcu sam mam identyczny plan (ale dzień później…), gdyby nie to, że Michał zapomniał się choćby przespać w Głodówce. Prawdziwy ultras. Wdajemy się w krótką rozmowę, a ja trochę żałuję, że nie jest to rozmowa na mecie. W końcu się rozstajemy i każdy udaje się w swoim kierunku.
Samą podhalańską końcówkę mógłbym jechać bez mapy. Ząb, Murzasichle przez Majerczykówkę, Głodówka od nietypowej dla MPP, południowej strony. Przed Zębem mijam odpoczywającego w cieniu Filipa Śniadeckiego, który ten Maraton pojechał nieco w moim, RTP-owym stylu 😉 Omiatając wzrokiem okoliczne wzniesienia staram się nacieszyć otoczeniem, ale jest to trudne, ponieważ szalenie ciepły wrzesień ściągnął w Tatry mnóstwo turystów. Zawsze też na Podhalu ogarnia mnie pewien smutek związany z przestrzennym bałaganem, który rozgrywa się w naprawdę wyjątkowym miejscu.
Murzasichle jechane przez Majerczykówkę wchodzi w nogi. Na finałowym podjeździe pod Głodówkę czuję się już nieco zmęczony, w końcu zrobiłem tego dnia ponad 200 km po górach, ale nie ma to większego znaczenia. Trafiam właśnie w złotą godzinę przed zachodem słońca, więc panorama Tatr widoczna z Głodówki mieni się niemal jak folia NRC i tylko to się liczy. Coś pięknego! Popisowo przyspieszam w samiutkiej końcówce, a na metę wpadam przy dźwiękach „Purple Rain” Prince’a z głośnika (dziękuję Koło Ultra). Aż dziwnie się czuję, bo chyba pierwszy raz na mecie ultramaratonu nie jestem wyjechany aż po same uszy. Organizatorzy mówią, że jestem jedynym zawodnikiem, który wjechał na metę uśmiechnięty. Faktycznie, czuję zadowolenie – nie z wyniku, tylko z faktu, że znów jestem w tym przepięknym miejscu, a za mną naprawdę przyjemny dzień w górach.
Fot. Michał „Potężny Kolarz” Więcki
Posłowie
Czy dziś, dwa tygodnie po ukończeniu Maratonu Północ-Południe, żałuję decyzji o przerwaniu jazdy w Olkuszu? Oczywiście trochę tak, bo wspaniałym uczuciem jest móc narysować stravową kreskę „z góry na dół” przez całą Polskę. Cudownie jest po zapauzowaniu Garmina usiąść na schodach prowadzących do schroniska „Głodówka” i uświadomić sobie, że raptem niecałe dwie doby wcześniej podziwiało się Bałtyk. Znam ten stan sprzed dwóch lat i śmiem twierdzić, że niewiele doświadczeń może mu się równać.
Najwyraźniej rok 2023 nie był tym, w którym miałem go ponownie poczuć. Zamiast tego zebrałem kolejne doświadczenia, sporo się nauczyłem i świadomie zrezygnowałem z ryzyka. Sęk w tym, że to przecież nie ostatni wyścig, w jakim wziąłem udział – i to przekonanie jest moim największym zwycięstwem, bo był w tym roku taki moment, kiedy powiedziałbym inaczej. Wiem, że jeszcze stanę na starcie Maratonu Północ-Południe i wiem, że jeszcze przyjdzie moment na zaatakowanie okolic 45 godzin brutto. Kiedy? Zobaczymy, ale już teraz czuję głód wyzwań i bardzo, bardzo mnie to cieszy!
- Zdjęcie wyróżnione autorstwa Michała Czubkowskiego. Dzięki!
- Czy Koło Ultra próbowało coś w tym temacie zdziałać? Oczywiście, ale Polregio to Polregio, więc ma klientów gdzieś. ↩︎
Jedna odpowiedź do „Z Helu po samiusieńkie Tatry, odcinek 4!”
-
Gratulacje. Zamieszczone zdjęcia są dodatkową okrasą pięknie napisanych przeżyć z tego maratonu. Pozdrawiam.
Dodaj komentarz