Jeszcze kilka lat temu ten tekst dotyczyłby pewnie garstki osób przemierzających świat przy pomocy roweru, jednak popularność ultrakolarstwa w ciągu ostatnich kilku lat wyraźnie wzrosła. Sam, startując w pierwszej edycji Poland Gravel Race w 2019 roku, niejako popłynąłem z tym prądem. Kilkanaście startów później na przeróżnych nawierzchniach i w rozmaitych formułach, z bagażem setek godzin przemyśleń, chciałbym przybliżyć mój punkt widzenia na motywacje, jakie stoją za tą przedziwną potrzebą upadlania się na rowerze. Robię to, ponieważ czuję, że granica pomiędzy pięknym doświadczeniem a zrobieniem sobie krzywdy jest w tej dyscyplinie bardzo cienka i warto o tym mówić.
A zatem… po co jeździć ultra?
Nie wiem 🙂
Najprościej byłoby odpowiedzieć słowami Dwighta Schruta z The Office, które z pewnością przyszły do głowy niejednej osobie na mecie któregoś z ultramaratonów:
W przeważającej większości przypadków, niezależnie od przygód po drodze, od poziomu zmęczenia czy ilości doznanego cierpienia, dotarcie na metę wyścigu przynosi błogie uczucie satysfakcji. Nawet jeśli konkluzją, zwieńczeniem podjętego wysiłku jest wypowiedziane na koniec „nigdy więcej”, endorfinowa fala wezbraniowa i tak przez dłuższą chwilę zalewa nasz mózg. Ten stan utrzymuje się przynajmniej do momentu, gdy brak snu oraz wycieńczenie nie wywołają nagłego spięcia na synapsach i nie rozpocznie się przywracanie organizmu do ustawień fabrycznych.
Niemal fizyczny ból wylewający się z poprzedniego akapitu nakazuje postawić zasadnicze pytanie: po co to sobie robić? Jaki jest w tym cel?
Tylko czy ultra aby na pewno tak właśnie wygląda? Nie jeden raz słyszałem lub czytałem opinie, że ultrakolarstwo jest sztuką cierpienia. Co więcej, wielokrotnie sam tak myślałem. Sprawa jednak nie jest aż tak prosta. Siedzący godzinami w śniegu Dwight odmroził sobie penisa, ponieważ motywowała go chęć zemsty. Doświadczenie zaś pokazało mi, że motywacja do znoszenia przeróżnych niedogodności związanych z jazdą długodystansową bywa o wiele bardziej zniuansowana (i niekoniecznie dotyczy wyłącznie problemów z przyrodzeniem). Wydaje mi się, że zrozumienie skąd w nas ta chęć pozwala na zdrowe podejście do tej dyscypliny i czerpanie z niej tego, co w niej najpiękniejsze.
Czym właściwie jest ultrakolarstwo?
Zanim zagłębię się w meandry motywacji, kilka słów o tym, co to znaczy jeździć ultra, a na pewno o tym, jak ja to rozumiem. W pewnym podcaście powiedziałem, że ultra zaczyna się wtedy, kiedy poświęcamy sen na rzecz jazdy. Podtrzymuję moja słowa. Nie chcę tutaj wchodzić w dyskusję, czy to mądre, czy niekoniecznie, bo chodzi tylko o jedną, kluczową sprawę: rodzaj doświadczenia, jakiego doznajemy właśnie w takim scenariuszu. Jeśli jedziesz na rowerze długo, nawet setki kilometrów, ale pomiędzy odcinkami porządnie wypoczniesz to znaczy, że wybrałeś się na wycieczkę (nawet, jeżeli odbędzie się ona w ramach wyścigu). Nie ma w tym absolutnie nic złego, rzecz w tym, że to po prostu inne doświadczenie – będąc wypoczętym zupełnie inaczej podejmuje się decyzje i przeżywa to, co dzieje się dookoła nas.
Ciekawość
Ostatnie zdanie poprzedniego akapitu wprowadza element, który nieustannie mnie w ultrakolarstwie fascynuje: to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie, przeżycie, niemal dosłownie z pogranicza snu i tego, co snem nie jest. Z pewnością ciekawość tego stanu, w który znajduje się człowiek zmęczony i znużony, zdany na siebie, a jednocześnie wciąż poruszający się pomimo wszystkim przeciwnościom, było i wciąż jest tym, co mnie i nie tylko do ultra przyciąga. Jak sobie poradzę? Czy będę gotowy, gdy coś pójdzie nie tak? Czy wytrwam? Wyzwanie z pogranicza tego, co zdecydowanej większości naszych znajomych wydaje się nie do ogarnięcia, kusi. Tak, ultra robi wrażenie na znajomych, trudno temu zaprzeczyć 🙂 Ale przede wszystkim robi wrażenie na nas samych.
Nie jestem kolarzem, który posiada plan treningowy, trzyma się jakichś sztywnych ram. Jeżdżę, bo lubię, a jak akurat nie lubię, nie jeżdżę (i trochę wtedy cierpię). Nie jestem również kolarzem, który potrafi zorganizować sobie ultra samemu. Poza pierwszą w życiu przejechaną nocą, która przydarzyła mi się właściwie tylko dlatego, że oszukał mnie Komoot i w miejscu, gdzie miałem spać, miejsca do spania nie było, raczej nie porywam się na jeżdżenie w tym trybie poza zorganizowanymi imprezami. Ja tego nie potrzebuję i nie mam ku temu motywacji, ale mam znajomych, którzy tak jeżdżą niemal co weekend.
To o tyle istotne, że zawsze dbałem o to, by wyścigi ultra były dla mnie pewnym świętem, wyjątkowym czasem. Zawsze poprzedzają je przygotowania, które tak samo uwielbiam, jak ich nie cierpię. Logistyka, przemyślenie trasy, opracowanie na niej potencjalnych szans i zagrożeń, przygotowanie roweru i jego akcesoriów to rytuał. Dbam, by mi to nie spowszedniało, dzięki czemu też podtrzymuję w sobie ciekawość co do tego, co się wydarzy. To nie jest sposób na życie, to sposób na przeżycie.
Wschody
Jednym z takich pięknych przeżyć, które chyba nigdy mi się nie znudzi, są wschody słońca. Wschód przychodzi zawsze chwilę po tym momencie, gdy najbardziej morzy sen. Gdy jest najzimniej, a głową targają największe wątpliwości. Wyczekiwanie pierwszych promieni słońca bywa jak czekanie, aż lek zacznie działać – wiesz, że to się stanie, to tylko kwestia czasu. Twój wewnętrzny licznik się wyzeruje, a mózg, oszukany, przez chwilę będzie przekonany, że właśnie wstajesz z łóżka.
Kończy się wówczas również nocna cisza – nocą nie tylko mniej jest dźwięków, a jeśli są to raczej inne niż te dzienne, ale też zazwyczaj mniej wieje wiatr. Podążanie za wąskim snopem latarki hipnotyzuje, uspokaja, koi. Czas jakby nie płynie, a przecież płynie, twoja prędkość spada, ale jednocześnie staje się drugorzędna. I nagle przychodzi on: świt. Wszystko powoli wraca do normalności, budzi się ludzki świat. Jeśli masz szczęście, dzieje się to również w wyjątkowo spektakularny sposób.
Niedotykalność
A poza wszystkim jest jeszcze to, co się czuje na mecie. Te kilka chwil, kilka godzin, a czasem i wiele dni kiedy masz wrażenie, że wszystkie kłopoty są nieważne, nic nie może cię pokonać – wychodzisz poza ramy codzienności i spoglądasz na swoje życie zupełnie z boku lub z lotu ptaka. Wszystko dlatego, że dałeś radę. Rozwiązałeś multum problemów, wykazałeś się kreatywnością, zaimponowałeś sam sobie. I to jest prawda. Zyskujesz pełne prawo do traktowania wielu innych, błahych spraw z dystansem. Ukończenie ultramaratonu z zadowalającym czasem daje fenomenalną perspektywę na co dzień – trudno się przejmować drobnymi problemami w pracy, kiedy dobę wcześniej leżało się nocą pod folią NRC na przystanku a dookoła waliły pioruny albo jedną trzecią górskiego, terenowego wyścigu przejechało się na dętce wielokrotnie uszczelnianej taśmą izolacyjną. O tę perspektywę warto zawalczyć.
Wspomnienia
Wszystko to zaś zamienia się we wspomnienia. Takie, które trudno zapomnieć, bo pełne są dźwięków (lub ciszy), zapachów, takiej fizyczności. Są głębokie. I, co najpiękniejsze, sami je sobie zawdzięczamy.
Niezdrowe motywacje, czyli kiedy tego nie robić
Niestety wszystko, co napisałem powyżej, można również pomalować na czarno. Kiedy tak graniczne doświadczenie staje się nawet nie tyle sensem życia, co jedynym momentem, kiedy czujemy się wartościowi, należy zastanowić się, czy nie jest to sygnał ostrzegawczy. Być może kompensujemy sobie w ten sposób coś, czego nam na co dzień brakuje. Warto uważać, bo kiedy ultra przeżycie staje się niemal kołem ratunkowym dla naszej umęczonej psychiki, zamiast doświadczać jego piękna możemy się szybkim krokiem znaleźć na drodze do samozagłady.
I nie piszę tego jako teoretyk, tylko praktyk. Nie jest tajemnicą, że choruję na depresję, jednak terapia oraz farmakologia bardzo pomogły mi uzdrowić między innymi moją relację z ultramaratonami. Mam jednak wrażenie, że w podobnej sytuacji, jak jeszcze całkiem niedawno ja, znajduje się znacznie więcej osób. Zwracam na to uwagę, ponieważ przy podejmowaniu ryzyka, a tym jednak ultra się charakteryzuje, szalenie ważna jest umiejętność stawiania granic i przytomnego oceniania możliwych konsekwencji. Bardzo o to trudno, gdy głowa podpowiada, że szczęśliwy będziesz jedynie na mecie.
Jak sobie radzić – stawianie granic
Poza zadaniem sobie pytania o to, co tak naprawdę wiedzie nas na linię startu, czy jest to zdrowa, choć nieco podstępna ciekawość, czy może potrzeba nadaniu sobie i swojemu życiu wartości, warto pamiętać, że istnieje narzędzie, które pomaga nam uniknąć kłopotów i przybliża do tego, co w ultra piękne. Tym narzędziem jest stawianie granic.
Mam w mojej „karierze” taki moment, który okazał się dla mnie formujący. Otóż w trakcie Race Across Czechia 2022, zmotywowany koniecznością bronienia trzeciej pozycji w wyścigu, jaką wówczas zajmowałem, postanowiłem przejechać dwie noce bez snu. Efekt był taki, że zasnąłem na rowerze i upadłem. Szcześliwie poza poszarpanymi ubraniami, przebitą dętką i skrzywionym kołem nic mi się nie stało. Co więcej, tak czy inaczej musiałem się tę godzinę przespać, więc cała sytuacja przyniosła jedynie straty, a mogła się skończyć o wiele gorzej.
Od tego czasu staram się nie ryzykować, kiedy to naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Dlatego stawiam granice. Dlatego właśnie na zeszłorocznym Maratonie Północ-Południe po 800km zatrzymałem się na noc w Olkuszu – uznałem, że zarywanie drugiej nocy może przynieść mi głównie takie konsekwencje, na jakie nie mam ochoty. Dzięki temu zasnąłem w łóżku, a nie na rowerze 😉
W tym kontekście bardzo ciekawą taktykę obrał Lachlan Morton w trakcie swojego własnego Tour Divide: Australijczyk jechał tak, by na każdą dobę przypadało średnio 6 godzin postoju (czyli nie tylko spania, przez dwa tygodnie!). Jest jasne, że im dłużej jedziemy, tym mniejszy zysk przychodzi z zarywania snu i odpoczynku. Kluczowym wydaje mi się, by znaleźć balans pomiędzy pchaniem swojego ciała i psychiki do przodu, odszukiwania w sobie nieznanych pokładów energii i motywacji, a tym, by jednak wystartować w kolejnych zawodach w pełni zdrowia.
…a zatem PO CO? Po co jeździć ultra?
Krótko: po te wszystkie piękne przeżycia, doświadczenia i wspomnienia. One są jedyne w swoim rodzaju. I uważajcie na zbyt długie trzymanie penisa w śniegu.
Dodaj komentarz