Trasą Torino-Nice Rally

Wstęp

Ten tekst zacznę kategorycznie, oznajmiając co następuje:

trasa Torino-Nice Rally to odpowiedz na pytanie, po co w ogóle jeździć na rowerze.

Szczególnie, jeśli masz gravela i najbardziej ze wszystkiego lubisz góry oraz wyzwania. W takiej sytuacji musisz ją kiedyś przejechać. Po prostu musisz. Gwarantuję, że cokolwiek tu przeczytasz i jakiekolwiek wspaniałe krajobrazy sobie dzięki temu wyobrazisz, rzeczywistość na trasie i tak cię pozytywnie zaskoczy. Muszę jednak przestrzec każdego śmiałka, że jest to trasa tak samo piękna, jak i trudna. Piekielnie trudna. Wreszcie, Torino-Nice Rally to nie jest wyścig, lecz wielowariantowy, nieoficjalny szlak rowerowy, na którym raz w roku organizowany jest wspólny przejazd. Ale jechać nim możesz kiedy tylko chcesz.

A było tak

W dwa tysiące szesnastym roku w niewielkiej grupce wybraliśmy się na wydarzenie o nazwie Granfondo Stelvio, czyli na gigantyczną imprezę dla amatorów kolarstwa szosowego, której trasa odwiedza takie przełęcze jak Mortirolo czy właśnie tytułowe Stelvio. Jednak w tej historii istotna jest nie sama impreza, a to, co wydarzyło się tuż po niej. Otóż Piotrek zwany „Alaską”, który tam z nami był, wybrał wówczas dla mnie zupełnie nietypowy sposób powrotu na lotnisko w Bergamo: spakował szczoteczkę do zębów i majtki do spania do podsiodłówki i ruszył rowerem przez kolejne przełęcze. Jak na twardogłowego szosowca przystało, wydawało mi się to wtedy zupełnie niepociągające, ale ziarno zostało zasiane.

Dwa lata później, odwiedzając szosowo po raz kolejny przełęcz Stelvio, zaintrygowały mnie widoczne w okolicy pozostałości dawnej drogi. Posiadałem wtedy jedynie szosę i co najwyżej rower przełajowy, ale mimo to zacząłem się zastanawiać, jakby to było, gdyby kiedyś zobaczyć w tych Alpach coś więcej, niż tylko asfalt. Co mógłbym usłyszeć na dawnych szlakach, z dala od ryku aut i motocykli?

Tak się sprawy poukładały, że dość dobrze zapamiętałem z mediów społecznościowych pewną podróż, którą odbyła ekipa ETNH, a w niej mój kolega z rozmaitych ultra wyścigów, Łukasz. Tak, zgadliście, przejechali wtedy właśnie trasę Torino-Nice Rally. I choć nie zostawili po sobie żadnego tekstu na ten temat, we mnie urosło przekonanie, że również to kiedyś zrobię. Potrzebny będzie jedynie właściwy na to moment.

Logistyka

Z Piotrkiem, z którym poznałem się w pociągu do Przemyśla przed pierwszą edycją Poland Gravel Race, jest tak, że co jakiś czas do niego piszę z pytaniem typu: „masz czas w lipcu albo kiedyś? Bo wymyśliłem coś takiego…”. I on wtedy odpowiada coś w stylu: „o, też mam wtedy urlop, to co, kupujemy bilety?”. Ponieważ w sumie czemu nie, kupiliśmy bilety lotnicze do Bergamo.

Lot był w sobotę rano z Modlina, więc pojechaliśmy tam wspólnie autem, które zostawiliśmy na okolicznym parkingu (120zł). Po wylądowaniu w Bergamo czekały na nas dwie niespodzianki: przyjemna i mniej przyjemna. Ta przyjemna sprowadza się do tego, że lotnisko w Bergamo poprzez Tourist Office prowadzi Bike office, czyli pomieszczenie, w którym można sobie złożyć spakowany rower. Dostępne są narzędzia (nawet zestaw do zdejmowania kaset), stojak rowerowy oraz duża pompka z manometrem. Zła wiadomość jest taka, że niestety cena za przechowanie torby rowerowej na lotnisku nie wynosi, jak myśleliśmy, 5 euro za dobę, tylko 10 euro. Stawka niższa, którą znaleźliśmy w internecie, dotyczyła jedynie małych walizek. Z dużą dozą prawdopodobieństwa w Bike Office można zostawić karton, bo takie tam widzieliśmy, ale na walizkę się nie zgodzono.

Składamy rowery, przełykamy gorzką pigułkę w postaci ceny za przechowanie torby i ruszamy na rowerach na dworzec kolejowy w Bergamo. Stamtąd pociągiem z przesiadką w Mediolanie jedziemy do Turynu1, żeby w niedzielę rano wyruszyć w piękną podróż do Nicei. Do dworca z lotniska jest około 5 kilometrów, przede wszystkim po drogach dla rowerów i małych, lokalnych ulicach. Nasz powrót do Bergamo nie odbędzie się z Nicei, ale już z Włoch, z miejscowości Ventimiglia, gdzie złapiemy nadmorski pociąg z przepięknymi widokami na morze (jeśli akurat nie jedzie tunelem). Dzięki temu po przejechaniu TNR dojdzie nam jeszcze mały epilog podróży wiodący przez Monako.

Ważne! We włoskich pociągach regionalnych bez problemu przewieziemy rower, choć wagony często są do tego mało przystosowane, natomiast nie jest to proste w połączeniach typu intercity. Ceny są zbliżone do Polskich, a czasem nawet niższe.

Charakter trasy

Torino-Nice Rally to meandrująca przez włoskie i francuskie Alpy trasa, którą można w trakcie jazdy modyfikować, wykorzystując przygotowane przez autorów jej różne warianty i/lub skróty. Nasza, pełna wersja (jedyne, z czego zrezygnowaliśmy to hike-a-bike przed schroniskiem Gardetta), ma około 660km i blisko 18km w pionie. W internecie podają, że te szybsze przejazdy trwają około tygodnia, może 8 dni, ale spokojnie można jechać i dwa tygodnie. My nastawiamy się na tydzień, a jeśli dobrze pójdzie, 6 dni. Na papierze jednak w takim scenariuszu średnia dzienna w postaci 110km i blisko 3km w pionie robi wrażenie.

Według Ride with GPS, pełna wersja TNR zawiera jedynie 26% terenu. Pozornie to niedużo, ale spytawszy wspomnianego już Łukasza o jego trudność, usłyszałem, żebym nie spodziewał się łatwego terenu. I to jest najprawdziwsza prawda. Należy pamiętać, że jedziemy przez Alpy, a więc

szutry są z gatunku tych wysokogórskich – dróg wykutych w skale, utwardzanych kamieniami, a więc mówiąc wprost, są praktycznie zawsze mniej lub bardziej kamieniste. Często bardziej.

Wytrzymałe, szerokie opony są tu bardzo na miejscu. Co więcej, na fragmenty asfaltowe składa się pokaźna liczba monstrualnych przełęczy, których podjazdy wielokrotnie przekraczają swoją długością 20 kilometrów. Coś takiego wchodzi w nogi zawsze, a już na pewno wtedy, kiedy rower obciążony jest wiezionym bagażem.

Dzień 1. Turyn – Pian dell’Alpe.

138km w poziomie, 3950m w pionie

Pierwszy dzień zaczynamy śniadaniem o 7 rano w niedrogim hotelu w Turynie. Jest ciepło, ale spodziewany upał ma nas dopiero dopaść. Miasto świeci pustkami. Po szerokich arteriach hula wiatr, a na wielu lokalach wiszą kartki: „Nieczynne z powodu urlopu”. Przypomina mi to Rzym, który kiedyś odwiedziliśmy z rodzicami również w sierpniu. Podobny niedobór Włochów, tylko tam udział turystów w ogólnej populacji miasta był nieco wyższy.

Decydujemy się ruszyć możliwie wcześnie, bo wiemy, że najpewniej czeka nas „gruby” dzień. Ze względu na mnogość alpejskich przełęczy na trasie dość trudno jest dawkować sobie przewyższenia – często przejechanie tylko jednej w ciągu dnia to za mało, ale już dwóch jest sporym wyzwaniem. Dokładnie w tej sytuacji znajdujemy się w niedzielę, bo czekają na nas dwie piękne, acz bestie: Colle del Colombardo i Colle delle Finestre.

Colle del Colombardo

Wyjazd z Turynu po szlaku rozpoczyna się od pewnej porcji zwiedzania. Od razu przypomina mi to Race Across Czechia, przy czym tym razem nie biorę udziału w wyścigu, lecz wybrałem się na wycieczkę. Trasa poprowadzona jest tak, by w możliwie największym stopniu omijać ruchliwe drogi i zahaczać o małe miasteczka, które są nie tylko urokliwe, ale również oferują poidełka oraz restauracje i sklepy. Niestety, zanim faktycznie wjedziemy w góry, na pierwszych 40 kilometrach kilkukrotnie trafiamy na dość wzmożony ruch. Jednak kiedy zaczyna się podjazd pod Colle del Colombardo, zjeżdżamy wreszcie na malutką, górską drogę, która od pierwszych metrów stawia sprawę jasno: nie poddam się bez walki.

Wiecie, jak to jest, kiedy przeczytacie coś w internecie, zostaje wam to w głowie, ale potem przychodzi wam to zweryfikować organoleptycznie i czujecie się perfidnie oszukani? Na pewno wiecie (oby nie po lekturze tego tekstu). Tak właśnie było na Colle del Colombardo. Według źródeł, do których dotarłem, najcięższą częścią podjazdu miał być asfaltowy początek, który z biegiem czasu ustępuje miejsca szutrowej drodze. Tam, według internetowych znawców, podjazd odpuszczał.

Z tego powodu, kiedy na asfaltowym odcinku zaatakowały nas dwudziestoprocentowy ściany, a mi skończyły się przełożenia, żyłem nadzieją, że jeśli to przetrwam, dalej pójdzie już, hehe, z górki. Problem w tym, że niestety nie.

Szutrowy odcinek tego podjazdu to prawdziwe piekło. Potężne nachylenia, luźna nawierzchnia, duża ilość swobodnych kamieni oraz te duże, utwardzające drogę, które wyślizgane samochodowymi oponami zabierają ci resztki przyczepności, gnębią kolarza bez litości. Pot kapie mi z nosa na garmina. Być może, gdyby rower nie był obciążony bagażem, byłbym w stanie na rzęsach przejechać całość bez przystanku. Ale nie jestem, a obaj z Piotrkiem za szczytem zgodnie stwierdzamy, że to mogło być najcięższe, co w życiu zrobiliśmy.

W tym samym internecie czytałem też, że na Colombardo „mountain bike is required”. Z tym również się nie zgadzam, choć połowicznie, bo jest to podjazd do zrobienia na gravelu, ale przydałaby się w nim kaseta z roweru górskiego. Moje najlżejsze przełożenie to 1:1 i jest to zwyczajnie za twardo. Co ciekawe, zjazd do sąsiedniej doliny charakteryzuje się wyraźnie lepszą nawierzchnią (i kosmicznymi widokami!), ale nie uchrania mnie to od dobicia obręczą na kamieniu i delikatnym rozszczelnieniu opony.

Wrażenie po przejechaniu całego podjazdu jest niesamowite. Mimo rozciągniętej w czasie agonii, obaj z Piotrkiem się uśmiechamy, bo nie tylko daliśmy radę, ale również zaczynamy czuć, o co w tej trasie chodzi: o wyzwanie fizyczne odbywające się w absolutnie fenomenalnej scenerii.

Colle delle Finestre

Dość szalony zjazd, wpierw szutrowy, później asfaltowy, sprowadza nas przez miasteczko Condova w dół do doliny. Po drodze dwukrotnie pompuję przednią oponę i za każdym razem powietrze schodzi z niej coraz wolniej. To dobry znak. Niestety, wjazd do doliny jest jak włożenie głowy do piekarnika. Potworny gorąc momentalnie wywołuje w umyśle pytania o to, ile w takich warunkach zdołamy jeszcze przejechać.

W miejscowości Sant’Antonio di Susa zatrzymujemy się na posiłek w charakterystycznej dla tego regionu restauracji z kuchnią fusion: KEBAB PIZZA. Pizza, falafel, cola, chwila odpoczynku i ruszamy dalej. Naszym pierwotnym celem minimum było dotarcie do około 114-ego kilometra trasy, na którym, już w ramach podjazdu pod Colle delle Finestre, znajduje się „area picnic”. Zakładaliśmy, że dzięki ujęciu wody i kilku stołom, będziemy w stanie we względnym komforcie spędzić tam noc. Jednak tuż przed wyjazdem zorientowaliśmy się, że już po wjechaniu na przełęcz znajdziemy się na obłędnym płaskowyżu o nazwie Pian dell’Alpe, bogatym nie tylko w widoki, ale i w kemping oraz restaurację. W związku z tym właśnie tamtejszy kemping obraliśmy sobie za cel pierwszego dnia. Szczególnie, że powinno nam wystarczyć czasu, by dotrzeć tam jeszcze przed zachodem słońca.

I tu sprawy zaczynają się komplikować. Niemiłosierny upał nie odpuszcza, a niebo jednocześnie staje się coraz bardziej burzowe. Trzeba wspomnieć, że Colle delle Finestre od strony Susy to prawdziwy potwór: blisko 19km o średnim nachyleniu 9% daje ponad 1700m przewyższenia. Ponadto ostatnie 8km jedzie się po szutrze, który miejscami nie jest najwyższej jakości. Największą jednak trudnością tego podjazdu jest fakt, że nie oferuje on prawie w ogóle miejsc, gdzie można złapać oddech, odrobinę rozluźnić nogi. Nachylenie tylko miejscami przekracza 12%, głównie na początku, ale również bardzo rzadko spada poniżej 7-8%. Sytuację nieco ratują liczne agrafki, których na blisko 20 kilometrach podjazdu znajduje się aż 55, ale nie jest to duże pocieszenie dla nóg.

Na początkowej stromiźnie odjeżdżam od Piotrka, ale niestety upał daje mi się mocno we znaki. Dookoła słychać pierwsze grzmoty. Czuję ścisk żołądka jak na zeszłorocznym Gravmageddonie i zaczynam rozumieć, co to może oznaczać. Nie mylę się i po mniej więcej dziesięciu kilometrach walki zatrzymuję się i wymiotuję przy drodze. Lżejszy o pół falafla, z poczuciem ulgi, po chwili kontynuuję podjazd. Nie jestem jednak w stanie jechać dłużej niż kilometr, półtora kilometra, bo robi mi się niedobrze. Wówczas zsiadam z roweru i idę przez kilkaset metrów, by ponownie zacząć jechać. Ten rytuał powtarza się kilkukrotnie, nie jest przyjemny, ale pozwala mi się powoli piąć ku górze. Gdzieś w połowie odcinka szutrowego zauważam kilka nawrotek niżej Piotrka, który jak się okazało zrobił sobie przystanek na colkę. Kiedy obaj znajdujemy się już blisko szczytu, na niebie rozgrywa się prawdziwy spektakl. Za granatowymi, deszczowymi chmurami zachodzi słońce, miękkim światłem delikatnie rozjaśniając powoli kończący się dzień.

Jesteśmy tu sami. Sceneria jest niesamowita. Potęga gór, cisza, wszystko jest na swoim miejscu. Och rety, ależ warto było się po to tyle nacierpieć!

Na szczycie zaczyna padać. Wiemy już, że kemping to zły pomysł, bo nie mamy ze sobą namiotów a jedynie śpiwory, bivvy i dmuchane materacyki. Na szczęście na Pian dell’Alpe znajduje się również rifugio, czyli rodzaj schroniska, do którego docieramy niemal o zmroku, tuż przed 21. Dostajemy dwa wygodne łóżka w korytarzu, obfitą kolację (przystawki, danie głównie w postaci pollenty), karafkę wina, a rano śniadanie. Mamy szczęście, bo chwilę po naszym przyjeździe rozpoczyna się potężna burza, która jeszcze długo rozświetla nocne niebo.

Dzień 2. Pian dell’Alpe – Pierre Grosse

114km w poziomie, 3400m w pionie

Strada dell’Assietta

Zregenerowani opuszczamy nasze rifugio, czyli Locanda Lago delle rane, w poniedziałkowy poranek. Zważywszy na sutą kolację, wino, nocleg i śniadanie oraz odludność tego miejsca, spodziewamy się sowitego rachunku. Płacimy jednak „raptem” 54 EUR od osoby, co uznać należy za bardzo dobrą cenę.

Locanda zlokalizowana jest dokładnie przy wjeździe na słynną Strada dell’Assietta, więc po opuszczeniu schroniska momentalnie znajdujemy się na jej szutrach. Nawierzchnia jest niezła, aczkolwiek bywa kamienista. Widoki z każdym kolejnym kilometrem powalają. Meandrujemy wpierw zboczem góry, gdzie napotykamy na wypas ogromnego stada owiec, by powoli, pnąc się nieustannie w górę, wyjechać na otwarte przestrzenie pomiędzy okolicznymi szczytami. Z trudem powstrzymując się od robienia zdjęć na każdym zakręcie drogi, docieramy wreszcie na Colle dell’Assietta, czyli samą przełęcz. Nie jest to jednak najwyższy punkt drogi, którą jedziemy.

Całą odległość dzielącą Pian dell’Alpe, z którego ruszyliśmy, aż do Sestiere, czyli blisko 33 kilometry, pokonujemy po szutrze. Im bliżej Sestiere, a więc alpejskiego kurortu znanego przede wszystkim ze sportów zimowych, ruch na Strada dell’Assietta zagęszcza się. Mijamy się z elektrycznymi rowerami górskimi, wycieczkami pieszymi, ale także z motocyklistami na motocrossach. Kilka razy trafiamy również na samochody terenowe, które powolutku pokonują nachylenia. O tym, że zbliżyliśmy się do rejonu turystycznego świadczy specjalny punkt fotograficzny, w którym każdemu przejeżdżającemu robione jest zdjęcie, do kupienia później przez internet. Ruch nie jest szczególnie męczący, ale mocno kontrastuje z tą ciszą, której doświadczyliśmy na ostatnich kilometrach Colle delle Finestre raptem dzień wcześniej.

Zjazd do Sestiere wymaga koncentracji, ponieważ droga robi się dość kamienista. Staramy się wybierać możliwe najmniej ryzykowną ścieżkę, nawet jeśli jedziemy przez to wolniej, bo wiemy, że za Sestiere czeka nas bardzo długi odcinek asfaltowy, na którym będziemy mogli nadrobić nieco czasu.

Col d’Izoard

Odcinek od Sestiere aż do francuskiego Briançon nie należy do najprzyjemniejszych na trasie. Owszem, z włoskiego kurortu zjeżdżamy szybko, szeroką asfaltową drogą, ale równie prędko wpadamy w duży ruch samochodowy. Niestety nie tylko dla nas ten weekend jest długim weekendem, na który rzecz jasna nakłada się obłożenie czysto wakacyjne. Sytuacji daleko jest od złej, ale mogło być zdecydowanie lepiej. Dojazd na francuską stronę przerywa jeszcze jeden kilkukilometrowy podjazd, w ramach którego przemieszczamy się zamkniętymi dla ruchu samochodowego tunelami. Liczba kolarzy pędzących w przeciwnym niż nasz kierunku świadczy o tym, że to popularna trasa.

Samo Briançon stanowi bardzo dobre miejsce na odpoczynek i uzupełnienie zapasów, ale przede wszystkim daje początek drugiej, głównej atrakcji poniedziałku: legendarnemu, znanemu z Tour de France podjazdowi, czyli Col d’Izoard. Zanim jednak przypuścimy nań atak, zatrzymujemy się w zabytkowej, niebywale stromej uliczce na naleśniki z marmoladą i kawę oraz obserwujemy najwyraźniej popularną tu wśród dzieci zabawę: spuszczanie klapków rynsztokiem. Żar leje się z nieba, więc ratujemy się poidełkiem – nie tylko po to, by uzupełnić wodę w bidonach, ale również by schłodzić sobie twarze i karki.

Wreszcie ruszamy. Przed nami 19 km podjazdu na 2360 m n.p.m., wyłącznie po asfalcie. Do zdobycia jest blisko 1200 m przewyższenia, co daje średnie nachylenia około 6%. Największe zaskoczenie, w pełni pozytywne, stanowi to, co widzimy niemal od razu, jeszcze w granicach Briançon – pas rowerowy pod górę. Co ciekawe, pas ten ciągnie się prawie przez cały podjazd. Zważywszy na popularność Col d’Izoard wśród rowerzystów, ale również kierowców i motocyklistów, jest to świetny pomysł! Naprawdę daje dużo komfortu podjeżdżającemu.

Nie zrozumcie mnie źle, ale

Col d’Izoard od Briançon to nie jest trudny podjazd. Oczywiście nie jest trudny tak, jak może nie być trudny jakikolwiek podjazd, którego długość dochodzi do 20 kilometrów.

Sęk w tym, że poza potężnym rozciągnięciem w poziomie, nie rzuca on rowerzystom zbyt wielu kłód pod koła. Nachylenie przekraczające 10% pojawia się sporadycznie i na niezbyt długich odcinkach. Co więcej, od tej północnej strony, poza ostatnimi trzema kilometrami, większość wspinaczki jest mniej lub bardziej osłonięta (drzewami lub górami), więc upał nie dokucza aż tak, jak się obawialiśmy.

Sama przełęcz to małe epicentrum turystyki. Piechurzy, zaparkowane motocykle i auta, liczni rowerzyści i w tym wszystkim nawet sklep z pamiątkami, w którym dostaniemy magnesy chyba z każdym znaczącym, francuskim podjazdem. Docieram tam pierwszy, jednak po pewnym czasie oczekiwania na Piotrka wiatr zaczyna mnie zbyt mocno wychładzać, więc decyduję się ruszyć w dół w poszukiwaniu jakiejś obiadowej opcji. O ile północna strona przełęczy nieco rozczarowała widokami, południowa wręcz przeciwnie. Pocztówkowe krajobrazy, cudaczne formacje skalne, piękna dolina, idealny asfalt – wszystko to cieszy oko tak moje, jak i każdego napotkanego po drodze turysty.

Niestety, Francja jest droga, szczególnie ta turystyczna. Całkiem wiele kilometrów upływa, zanim znajduję miejsce z w miarę rozsądnymi cenami. Co ciekawe, jest to pizzeria. Sensownej wielkości pizza z coca colą to koszt około 15 EUR. Przy posiłku zastanawiamy się, jak rozegrać kwestię noclegu tej nocy i wychodzi na to, że najsensowniej będzie dojechać do kempingu w miejscowości Pierre Grosse, która znajduje się już na trasie kolejnej, monstrualnej wspinaczki: Col Agnel. Znajdujemy jeszcze po drodze, u podnóża podjazdu, mały sklep, by mieć co zjeść po dotarciu na miejsce i ruszamy pod górę.

Słońce powoli zachodzi, a my, dość już zmęczeni, wspinamy się przez kolejne 8 kilometrów. Plusem tej pory jest zdecydowanie niższa temperatura, niż ta, która męczyła nas cały dzień. Ponownie dojeżdżamy do celu tuż przed zmrokiem. Kemping robi świetne wrażenie, a dodatkowo oferuje usługę zamówienia sobie pieczywa i ciastek na śniadanie, z czego chętnie korzystamy. Rozkładamy sprzęt do biwakowania blisko innego rowerzysty, który sądząc po posiadaniu tytanowego gravela, najwyraźniej również podąża szlakiem TNR. Obserwując rozświetlane błyskawicami niebo, idziemy spać. Tym razem burza jest w sąsiedniej dolinie.

Dzień 3. Pierre Grosse – Ponte Marmora. Półmetek w raju.

103km w poziomie, 2500m w pionie.

Col Agnel

Trzeci dzień jazdy z rzędu ma zazwyczaj znamiona dnia kryzysowego. Znam to i z roweru, i z innych sportów, jakie zdarzało mi się uprawiać, czyli na przykład narciarstwa zjazdowego. Nie inaczej jest i tym razem – zbiórka idzie nam ślamazarnie, śniadanie zaś niespiesznie. Wiemy jednak, że pod względem tempa na razie wyprzedzamy założenia, więc nie czujemy presji. Co więcej, znajdujemy się już w trakcie podjazdu pod Col Agnel, jednym z najdłuższych na naszej trasie: od samego dołu liczy blisko 21 km i oferuje niemal 1400m przewyższenia. My zaś pokonaliśmy dnia poprzedniego już 8km tego podjazdu i 600m przewyższenia.

Zanim jednak wyruszymy, trzeba zapłacić za nasz pierwszy nocleg pod gołym niebem. I tu duże zaskoczenie: nie posiadaliśmy namiotu, więc zostaliśmy policzeniu jedynie za osobonoc na kempingu. Koszt: 3,50 EUR od głowy. Do tego doszło 1 EUR za skorzystanie z prysznica plus drobne za pieczywo i croissanty, więc czujemy, że nadrzeczny nocleg był strzałem w dziesiątkę.

Ruszamy dopiero koło 10 w pełnym słońcu. Nasz bajkpakerski prawie-jak-kolega-tylko-że-nie-wiemy-nawet-jak-się-nazywa2 odjechał dobrą godzinę wcześniej. Problem z Col Agnel jest taki, że to w dużej mierze praktycznie pusta, otwarta przestrzeń. Z jednej strony robi wrażenie, ale niekoniecznie w obliczu upału. W trakcie podjazdu wielokrotnie cieszyłem się z tego, że poprzedniego dnia pokonaliśmy już znaczącą część wspinaczki, bo przejechanie całego w tym słońcu bardzo by nas sponiewierało.

Col Agnel to teoretycznie jeden z bardziej spektakularnych podjazdów, na jakie można w Alpach trafić. Zarówno od francuskiej strony (od której jedziemy), jak i włoskiej. Dla mnie to jednak mało. Obiecywałem na Instagramie, że w stosownym momencie wyjaśnię, czemu na Col Agnel nie mam ochoty wrócić i niniejszym to czynię.

Asfaltowe, alpejskie podjazdy w bardzo wielu przypadkach mają jedną, wspólną cechę: dojeżdżasz na szczyt, myślisz „o k…, ale niesamowity widok” i… tyle.

Alpejskie, asfaltowe podjazdy nie zostawiają miejsca na interpretację.

Są dla każdego takie same. Szczególnie, że zazwyczaj wieńczące je przełęcze można zdobyć nie tylko rowerem, ale przede wszystkim samochodem czy motocyklem. To naprawdę nic wyjątkowego, tym bardziej w przypadku, gdy nie jest to twój pierwszy raz. My mamy dodatkowo pecha polegającego na tym, że trafiamy na francusko-włoski długi weekend, co z pewnością wzmaga ruch na przejściu granicznym, jakim jest właśnie Col Agnel / Colle dell Agnello. Być może gdybyśmy znaleźli się tam sami, udałoby się poczuć potęgę otaczających nas gór, a tak największą niesamowitość stanowi wirujące nad nami stado orłów.

Colle di Sampeyre

Na szczycie nie zabawiamy długo. Huk agregatu pracującego tylko po to, by pani Włoszka mogła nam sprzedać zimną kolkę z wózka i ogólny rozgardiasz niemal spychają nas w dolinę. Długi weekend obowiązuje po obu stronach granicy, więc ruch w dół jest znaczny. Zjazd dostarcza sporo frajdy aż do momentu, kiedy nawierzchnia zaczyna wyraźnie falować. Biorąc pod uwagę, że nachylenie jak i długość prostych pozwalają tu rozwinąć duże prędkości, trzeba wzmóc czujność. Dość długo zjeżdżając mijamy kolejne, zatłoczone miejscowości, aż wreszcie docieramy do Sampeyre, czyli miasteczka, z którego rozpoczyna się kolejna tego dnia przełęcz. Po zjedzeniu pizzy i zamienieniu kilku słów z ponownie spotkanym kolegą gravelowcem z kempingu, podejmujemy następne wyzwanie – Colle di Sampeyre.

Colle di Sampeyre to nie tylko niemal szesnastokilometrowy podjazd o średnim nachyleniu przekraczającym 8%, ale przede wszystkim brama do największej atrakcji tego dnia, czyli Strada di Cannoni. Sam podjazd charakteryzuje się stabilnym, dość wymagającym nachyleniem, ale ponownie jego główną trudność stanowi długość i czas potrzebny do znalezienia się na górze. W porównaniu do Col Agnel ta przełęcz to oaza spokoju. Wąska droga skryta w lesie bardzo mocno przypomina mi podjazdy charakterystyczne dla Czech. Nie będę ukrywał, że to skojarzenie wywołuje uczucie ulgi i spokoju – poniekąd czuję się tak, jakbym znalazł się w miejscu, które znam na wylot.

Niebo ponownie staje się nieco burzowe, ale aż do samej góry poza mgłą nie pojawiają się inne zjawiska atmosferyczne. Szczęśliwie, wraz z wyraźną zmianą pogody przychodzi nieco ochłodzenia. Takie momenty są jak tlen podawany duszącemu się, bo niestety ponownie w dolinie upał odbierał nam chęć do życia. Podjazd upływa mi w rytm miarowego tempa, które sam sobie dyktuję. Czasami niebo rozjaśnia się odsłaniając widoki na dolinę, czasami prę pod górę w zupełnym mleku. Na szczycie zaskoczenie: z początku nie widzę nic, aż po kilku minutach przez chmury przebija się słońce i odsłania kapitalne widoki. Jestem zachwycony, choć nie wiem jeszcze, że to dopiero przygrywka do tego, czego za chwilę doświadczymy na Strada di Cannoni.

Strada di Cannoni

Strada di Cannoni, czyli droga armat, to jeden z „hajlajtów” tej podróży, a zarazem „nieobowiązkowy” odcinek na trasie Torino-Nice Rally. Można go ominąć puszczając się z Colle di Sampeyre przepięknymi, asfaltowymi agrafkami do sąsiedniej doliny. Czemu jednak to robić, skoro to tak niesamowite miejsce? Powód jest dość prosty: Strada di Cannoni nazywana bywa „rocks” i nie jest to określenie na wyrost. Ta droga naprawdę składa się z kamieni, a co więcej w większości jedzie się nią w dół. Przez jakieś 20 km…

Czy pojechałbym tam ponownie? Powiem szczerze, że nie wiem. Z jednej strony moje oczy ujrzały jedne z najpiękniejszych widoków, na jakie kiedykolwiek zostały wystawione. Nie wiem, czy zdjęcia, które tu zamieszczam, oddają niezwykłość tego miejsca, ale zrobiłem, co mogłem. Z drugiej strony blisko dwadzieścia kilometrów zjazdu po kamieniach, na sztywnym gravelu, było koszmarne. Wieczna próba uzyskania takiej prędkości, by nie dobić na kolejnym kamieniu jadąc zbyt szybko, ale jednocześnie nie jechać zbyt wolno, gdyż wówczas brakowało impetu do pokonania części z przeszkód lub tonęło się w kolejnym jeziorze kamieni. Jeśli zastanawialiście się, czy macie luzy na sterach, po zjechaniu Strada di Cannoni będziecie mieli na pewno. Z oczywistych względów nie posiadam zdjęć z najbardziej wymagających fragmentów tej trasy.

Z pewnością Strada di Cannoni to wyzwanie dla sprzętu i całego ciała. W opisie trasy jej autorzy mówią o tym wprost i podkreślają, że jest to jeden z tych fragmentów ze świata MTB (przyznają również, że w obecnej wersji i tak została… skrócona). Jadąc tam należy pamiętać o zapasowych dętkach, ale przede wszystkim o tym, że kilometry na tym odcinku upływają naprawdę powoli, mimo, że prowadzi on w dół. Mimo wszystko, ten jeden raz w życiu, naprawdę WARTO się tam wybrać. Może i zapamiętacie łomot, jaki spuszczą wam wszędobylskie kamienie, ale gwarantuję, że równie mocno w pamięci wyryją się wam widoki, które w pełni wyczerpują definicję słowa: „imponujące”. Będąc tam na górze naprawdę myślałem, że to widokowy raj.

Po długim i powolnym, terenowym zjeździe, wreszcie docieramy do asfaltu. Prognozy pogody są niezłe, więc jako cel noclegowy obieramy kolejny kemping, u stóp następnej na trasie przełęczy. Pewnym wyzwaniem okazuje się zjedzenie obiadu/kolacji, gdyż znajdujemy się w rejonie, w którym jeśli w ogóle trafiamy na restaurację, ma ona dostępne tylko konkretne „menu”, a więc obiadokolacyjny zestaw dań. Finalnie trafiamy do zupełnie pustej knajpki, w której po dłuższych negocjacjach z miłym panem, a później z jego mniej miłą żoną, z wykorzystaniem translatora dogadujemy się na to co i za ile zjemy. Już w trakcie konsumpcji z ulgą przyjmujemy to, że nie daliśmy się namówić na „pełny” zestaw, gdyż liczba dań i przystawek w naszej cenie 15 euro jest tak duża, iż ledwo je pokonujemy. Po wygranej walce wytaczamy się na zewnątrz i przy zapadającym zmierzchu przemierzamy ostatnie 6 km do kempingu.

Dzień 4. Ponte Marmora – Limone Piemonte. Zjawiskowe Little Peru

95 km w poziomie i 2200 m w pionie

Pokonując blisko 360 km w poziomie i niemal 10 km w pionie w trzy dni dotarliśmy za półmetek naszej trasy. To oznaczało duży zapas czasowy i nawet biorąc pod uwagę ryzyko pogodowe, nie musieliśmy się już spieszyć, żeby zdążyć o sensownej porze do Nicei. Na kempingu „Valle Maira” ponownie trafiliśmy na znany nam już dobrze tytanowy rower i jego właściciela. Tym razem nocleg nie pod dachem okazał się droższy, niż poprzedni, gdyż zamiast okolic 3 euro od głowy, zapłaciliśmy 13 euro. Jednak, jako że prysznice były darmowe, w toaletach znajdował się mięciutki, milutki, biały papier, a system z zamawianiem pieczywa na rano obejmował również salami, sery i dżemy, można powiedzieć, że trafiliśmy po prostu na nieco wyższy standard.

Zanim zdążyliśmy wyruszyć w dalszą drogę, odebrałem wiadomość od Łukasza o treści, mniej więcej:

„To, co będziecie dziś jechać, to najpiękniejszy fragment na trasie.”

Prawdę mówiąc, aż nie chciało mi się w to wierzyć. W mojej świadomości wciąż żyły jeszcze wspomnienia ze Strada di Cannoni. Jak to możliwe, że gdzieś indziej jest jeszcze piękniej? A jednak…

Nasz TNR-owy kolega ponownie wyruszył dobrą godzinę przed nami, kiedy my z uśmiechem na ustach smarowaliśmy bagietki nutellą. Patrząc jak odjeżdża po tym, jak w nocy poluzowaliśmy mu śruby w kołach zastanawialiśmy się, czy się z nim jeszcze spotkamy, bo było prawdopodobne, że właśnie w tym miejscu nasze trasy zaczną się nieco różnić. Wszystko dlatego, że znajdowaliśmy się w jednym z kilku miejsc na trasie Torino-Nice Rally, gdzie należało dokonać wyboru wariantu i tym razem wybór ten był niebagatelny: asfaltowo-szutrowy podjazd na przełęcz czy podjazd zwieńczony odcinkiem hike-a-bike?

Jako że byliśmy już wystarczająco „doświadczeni” przez offroad dnia poprzedniego, nasz wybór padł na opcję pierwszą, czyli Colle del Preit, przez który zamierzaliśmy dostać się do schroniska Gardetta. Skonsultowałem ten wariant z Łukaszem i gdy okazało się, że oni wybrali ten sam, nie mieliśmy większych wątpliwości jak pojedziemy. Naszego kolegę z jakiegoś powodu podejrzewaliśmy o porwanie się na wiodącą przez Colle della Gardetta opcję z wypychem i, jak się później okazało, nie pomyliliśmy się.

Colle del Preit

Można pomyśleć, że wybraliśmy łatwiejszą opcję. Być może tak, szczególnie biorąc pod uwagę, że tytanowy jeździec przybył do Rifugio Gardetta dobrą godzinę później, niż ja. Zdecydowanie nie oznacza to jednak, że wybraliśmy wariant łatwy. Świadczą o tym chociażby parametry podjazdu, który nas czekał: asfaltowa część składa się z blisko 14 km o średnim nachyleniu ponad 8%, co oznacza wspięcie się o ponad 1100m w pionie. Jednak bezpośrednio z asfaltu zjeżdża się na szuter, z początku bardzo stromy, którym dopiero po kilku kilometrach dociera się do schroniska. A tak naprawdę nawet wizyta w schronisku nie stanowi końca podjazdu, ale o tym dopiero za chwilę.

Colle del Preit to podstępna bestia – im więcej przejedziesz, tym trudniejszy się staje. Od momentu, kiedy początkowy, dość płaski odcinek zaburzony zostaje przez kilometrową ścianę, której nachylenie dochodzi do 20%, podjazd nie odpuszcza. Podobnie jak słońce, które skrzętnie korzysta z możliwości smażenia nas na każdej otwartej przestrzeni. Coraz węższa, bardzo klimatyczna górska droga wije się u stóp strzelistych, kamiennych szczytów. Jeśli tylko udaje się na dłuższą chwilę oderwać wzrok od przedniego koła, trudno nie odnieść wrażenia, że charakter otaczającego krajobrazu dość raptownie się zmienił. Jednak prawdziwa magia dzieje się w momencie, gdy asfalt ustępuje szutrowi.

Little Peru

Z Piotrkiem rozjeżdżamy się jeszcze na asfaltowym odcinku, więc po kilkunastu kilometrach ciężkiej wspinaczki samotnie docieram na płaskowyż. Dość niespodziewanie przed moimi oczami otwiera się przestrzeń, a ja doznaję szoku poznawczego. Czy to na pewno jeszcze włoskie Alpy? Nigdy nie byłem w Peru, ale znam kogoś, kto był i opowiedział mi to i owo widziałem trochę zdjęć i w mig zrozumiałem, czemu otaczający mnie krajobraz nazywany jest „Little Peru”.

Wypłaszczenie znajdujące się na ponad 2000 metrów nad poziomem morza otoczone jest spiczastymi, surowymi skałami. Zupełnie tak, jakby z gór, w których się przecież znajdujemy, wyrastały kolejne. Posępne, monumentalne szczyty z obojętnością obserwują wijącą się po ich zboczach szutrową drogę. Ta, z pomocą małego odbicia prowadzi do Rifugio Gardetta, przepięknie ulokowanego i zatłoczonego górskiego schroniska. To tutaj ponownie spotykam się z Piotrkiem, jak i zauważam naszego kolegę, przybywającego z drugiej strony przełęczy – dzięki temu wiemy, że wybrał inną drogę, niż my.

Mimo zdobycia już Colle del Preit, wciskające w fotel widoki wciąż na nas czekają. Jak wskazują nasze nawigacje, do podjechania nadal mamy jeszcze kilka kilometrów starą, wojskową drogą. Z każdym metrem nawierzchnia staje się bardziej kamienista, a nad naszymi głowami niebo powoli ciemnieje, precyzyjnie celując w nas nawet kilkoma kroplami deszczu. Trudno jednak zwracać na to szczególną uwagę i zmusić się do podkręcenia tempa, kiedy wokoło dzieje się taka magia. Na krótkim odcinku przystajemy kilkanaście razy, czasem na zdjęcia, a czasem tylko po to, by jeszcze przez chwilę naświetlić w naszych pamięciach klatki z tym krajobrazem.

Po drugiej stronie przełęczy trafiamy na, jak to ujął Piotrek, „co oni tu kopipejsta zrobili?” Jednak choć podobny, krajobraz powoli się zmienia, okoliczne góry stają się nieco bardziej obłe, a dodatkowo tu i ówdzie dostrzec można pozostałości wojskowych umocnień. Decydujemy się odpuścić odbijający w bok, bardzo sztywny podjazd (później okaże się, że to szlak na E-MTB wiodący przy dwóch malutkich jeziorkach), który niewątpliwie pokonalibyśmy w dużej części z buta, bo wisi nad nim brzydka, burzowa chmura. Objeżdżamy go łagodniejszym, szutrowym szlakiem rowerowym i powoli, niechybnie, kierujemy się w stronę zdecydowanie bardziej europejskich widoków.

Jednak zanim to nastąpi, czeka nas jeszcze szalony zjazd w stronę Demonte. Niesamowita droga, dla samochodów miejscami jednokierunkowa (objazdy są… szutrowe!), stanowi wspaniałe zwieńczenie tego, czego dopiero co doświadczyliśmy. W dolinie czeka nas gwar, od którego na szczęście szybko uciekamy, gdyż trasa wspaniale prowadzi bocznymi drogami oraz wydzielonymi szlakami rowerowymi aż do Borgo San Dalmazzo. Nie mamy tego dnia w planie jazdy aż do wieczora, bo nie musimy się spieszyć. Przeciwnie, celujemy w nocleg w Limone Piemonte, a więc turystycznej miejscowości pełnej knajpek i sklepów. Tym razem chcemy spać pod dachem, między innymi po to, by móc zrobić małe pranie. Rzęsisty, wieczorny deszcz uświadamia nam, że wybór ten miał więcej sensu, niż myśleliśmy. Przed Limone Piemonte robimy jeszcze jeden przystanek w lokalnym sklepie, gdzie za powerade’a, dużego loda i ciastka płacę raptem 3 euro, czyli nawet mniej, niż zapłaciłbym w Polsce…

Dzień 5. Limone Piemonte – Moulinet

138 km w poziomie, 3800m w pionie

Nie ma co ukrywać, że o poranku piątego dnia obaj czuliśmy już zapach Morza Śródziemnego. Liczba przełęczy na drodze do Nicei stała się policzalna prawdopodobnie nawet na placach jednej ręki. Być może to był jeden z powodów, dla których niewiele tego dnia wydarzyło się zgodnie z planem. Mieszanka nadspodziewanie trudnej trasy, pecha, zmęczenia i braku koncentracji doprowadziła do dwóch niedużych nieszczęść. Jadąc Torino-Nice Rally nie powtarzajcie tych naszych, a właściwie moich, błędów.

Col de Tende

Budżetowy hotel ze (świetnym) śniadaniem w Limone Piemonte to koszt około 55 euro od osoby. Odpoczynek oraz możliwość przeprania zmęczonych już podróżą ubrań są tego warte. Po raz kolejny zaczynamy dzień znajdując się już w trakcie wspinaczki na jedną z przełęczy na trasie. Tym razem jest to Col de Tende, czyli blisko 15 km asfaltowej wspinaczki. Nachylenie oscyluje w okolicach 7% i pozbawione jest ścianek, zaś fenomenalna nawierzchnia stanowi efekt niedawnego remontu. Z pewnym smutkiem odkrywam, że bolą mnie nogi. Z jednej strony wydaje się to zrozumiałe, ale z drugiej czuję się nieswój przez ten brak świeżości.

Gładkim jak coś bardzo gładkiego asfaltem wspinamy się bez większych wrażeń aż na przełęcz. Co ciekawe, nasza droga wiedzie dokładnie nad wyrąbanym w górze tunelem, obecnie będącym w trakcie remontu. Jeden z wariantów TNR, a właściwie skrót, zakłada zjazd z przełęczy asfaltowymi zawijasami prosto do sąsiedniej doliny. Tą drogą skraca się całość o blisko 40 km. My wybieramy wariant zawierający kolejny z „epickich” szutrów, czyli Via del Sale. W tym celu, zamiast podążać w dół asfaltem, na Col de Tende odbijamy drogą szutrową w lewo w kierunku opuszczonych fortyfikacji.

Via del Sale

Via del Sale (czyli Droga Solna) to bez wątpienia atrakcja turystyczna, co więcej bardzo popularna atrakcja turystyczna. Kolejna na trasie TNR niegdyś wojskowa droga, w czasach starożytnych służyła do transportu soli znad morza w głąb lądu. Po wpisaniu w google grafika tej nazwy ujrzymy liczne fotografie tego samego zakrętu, który w rzeczywistości wygląda o wiele mniej spektakularnie, gdy się po nim faktycznie jedzie. Ponieważ podróżujemy z północy na południe, dla nas początek Via del Sale znajduje się w okolicy wyciągów narciarskich. Jak na prawdziwą atrakcję turystyczną przystało, dojeżdżamy do budki poboru opłat za przejazd. I tu zaskoczenie, bo choć według cennika powinniśmy zapłacić po 1 euro od roweru, uśmiechnięty Włoch informuje nas, że: „for you it’s free. Gravel!”

Dość szybko rozumiemy, dlaczego. Na drodze mijamy dziesiątki rowerzystów, jeśli nie setki, podążających w obie strony, jednak jesteśmy jednymi z raptem kilku, którzy poruszają się na rowerach bez wspomagania. Momentami robi się tłoczno, a niestety część elektrycznych towarzyszy nie bardzo zważa lub rozumie, że przy jeździe bez wspomagania bardzo często wybór linii przejazdu jest kluczowy, by chociażby być w stanie podjechać jakąś ściankę. Mimo otwierających się widoków trudno nie zatęsknić do ciszy i spokoju, jakich doświadczaliśmy chociażby na Strada di Cannoni.

Im więcej Via del Sale mamy w nogach, tym mniej dziwi nas popularność E-MTB w tym miejscu. Miejscami droga jest bardzo wymagająca, stroma i kamienista. Co więcej, po drodze próżno szukać miejsc odpoczynku czy ujęć wody – jedyne takie to Rifugio Barbera. Spektakularne widoki ciągną się kilometrami, jednak mi w głowie kołacze się myśl: „ale to już było”. Trudno nie oprzeć się takiemu wrażeniu, choć rację ma Piotrek zwracając uwagę na to, że gdybyśmy przyjechali tu bez potężnego bagażu doświadczeń z TNR, z pewnością bylibyśmy zachwyceni.

Kamienista droga niedługo przed odcinkiem zjazdowym zamienia się w idealny szuter. Puszczamy hamulce i rozkoszujemy się dawno nieodczuwaną prędkością. Radość i swoboda nie trwają jednak długo, gdyż im niżej jesteśmy, tym więcej kamieni znów znajduje się pod naszymi kołami. W pewnym momencie czuję, że z z przodu znów schodzi mi powietrze. Tym razem opona nie tylko się rozszczelniła, ale złapałem również niewielką dziurę, która z jakiegoś powodu nie chce się zalepić mlekiem. Dwa czy trzy razy dopompowuję koło w nadziei, że ponownie w końcu się uszczelni, ale jednak tym razem sprawa jest poważniejsza. Nie ma sensu używać sznurka, bo koło i tak jest rozszczelnione. Wreszcie decyduję się ubabrać w bezdętkowym syfie i włożyć dętkę.

Defekt to pierwsza z sytuacji, która opóźnia nam jazdę tego dnia. W opisie tego odcinka, autorzy trasy przestrzegają, by nie lekceważyć tego, jak długo może zająć jego pokonanie. Faktycznie, terenowa droga wydaje się nie mieć końca. Zjeżdżam ostrożnie, bo nie chcę ryzykować kolejnej awarii na licznych kamieniach. Niestety do asfaltu jeszcze daleko – przed nami wciąż średniej długości podjazd na Pas du Tanarel (właściwie nawet więcej niż jeden) oraz koszmarny zjazd po kamieniach. Słońce praży nam mózgi, czas płynie a kilometry nie bardzo. Wreszcie, po długiej walce z kamieniami, docieramy do wiodącej w dół, szerokiej, dość gładkiej, choć miejscami piaszczystej, szutrowej drogi.

I tam właśnie wydarza się drugie, niewielkie nieszczęście. W trakcie zjazdu Piotrek znika mi gdzieś za plecami. Obawiam się, że coś mu się przydarzyło, więc usilnie próbuję wypatrzyć go obracając się za siebie. W zmęczeniu i usmażeniu słońcem nie rejestruję, że zbliżam się do piaszczystej krawędzi drogi – a raczej rejestruję, ale dopiero w momencie, gdy ucieka mi przednie koło, a ja ląduję na ziemi.

Szczęśliwie, poza niewielkimi obtarciami, nic większego mi się nie dzieje. Jak zwykle upadam na stronę napędu i rozdzieram spodenki na boku. Na szczęście akurat bibsy mam na zmianę, w przeciwieństwie do koszulki, bo zapasowy jersey nieopacznie został w Warszawie. Jakimś cudem, mimo szlifu na szutrze pełnym małych kamyczków, na barku rejestruję jedynie kilka malutkich dziurek w koszulce. Chyba uratowała mnie podsiodłówka, na której oparłem się upadając. Po chwili dojeżdża do mnie Piotrek, któremu po prostu przed zakrętem spadł łańcuch i tylko dlatego nie mogłem do dostrzec. Zbieram się, obkładam podrapany bark papierem, który Piotrek skrzętnie zwinął z noclegu i nieco podłamany wsiadam na rower. Cóż za idiotyczny upadek! Spokojnie przejeżdżamy kolejne kilka kilometrów najpierw szutrem, później asfaltem i zatrzymujemy się w pierwszym napotkanym sklepie.

Col de Turini

Przystanek wypada nam w miejscowości La Brigue. Moje obtarcia nie są duże, ale jestem obolały. Siadam pod sklepem z wielką paczką ciastek i staram się zebrać myśli. Pierwotnie planowaliśmy tego dnia pokonać jeszcze ponad 26-cio kilometrowy asfaltowo-szutrowy podjazd pod Col de Turini (1700m w pionie) i przenocować na kempingu w kolejnej dolinie. Zdaję sobie sprawę, że nocleg pod gołym niebem w moim stanie może się okazać trudny – na szczęście Piotrek nie ma do mnie o to żalu. Próbuję jednak trzeźwo ocenić, czy będę wstanie pokonać czekającą nas jeszcze wspinaczkę, ponieważ decyzję co do ewentualnego, wcześniejszego noclegu, musimy podjąć w tym miasteczku.

Zły na siebie i pecha, postanawiam spróbować. W końcu im szybciej ruszę, tym siniaki będą mniejsze. Znajdujemy na bookingu nocleg po drugiej stronie góry i wsiadamy na rowery. Piotrek bierze na siebie odcinek dojazdowy do Col de Turini, a ja na jego kole w milczeniu próbuję rozprostować obolałe kości. U podnóża orientujemy się, że przyjdzie nam rozwikłać jeszcze jedną zagadkę: jak zjeść tego dnia coś na kształt obiadu. Ze względu na opóźnienia, nie byliśmy w stanie zatrzymać się nigdzie na dłużej, a nasze szacunki dotyczące godziny dojazdu do knajpek za podjazdem wskazują, że możemy mieć problem z wyrobieniem się gdzieś przed zamknięciem kuchni.

Czuję się nieco winny późnej pory, więc postanawiam zrobić co w mojej mocy, by zdążyć zamówić coś do jedzenia przynajmniej na wynos. Siniaki jeszcze nie wyszły na wierzch, więc wrzucam mocniejsze, równo tempo, które mam nadzieję utrzymać przez następne dwie godziny. Col de Turini w pierwszej, asfaltowej części jest dość łagodne, przez chwilę jedzie się nawet w dół, ale część szutrowa oferuje już istotne trudności. Co więcej, ostatnie poidełko zlokalizowane jest dobre 20 kilometrów od szczytu, a później, oprócz coraz piękniejszego krajobrazu, nie ma już nic.

Po podjechaniu około 1000m w pionie dojeżdża się do dużego schronu turystycznego. Pierwotnie stanowił on dla nas jedną z opcji na nocleg, ale ostatecznie nie wieziemy ze sobą żadnego jedzenia, więc tak czy siak musimy pokonać cały podjazd. Tuż za schronem zaczyna się najtrudniejszy fragment wspinaczki. Luźne kamienie, po których trzeba pokonać ścianę o nachyleniu 14-15%, dają w kość. Nie pomaga słońce świecące prosto w twarz, ponieważ istotnie utrudnia wybór linii jazdy. Na koniec czeka jednak nagroda, gdyż nie tylko podjazd się wypłaszcza, ale przede wszystkim otwierają się widoki na dolinę.

Ostatnie 3 kilometry wiodą asfaltem i są bardzo ciężkie. Nachylenie znów znacznie przekracza 10%, a widoczny przez długi czas koniec podjazdu uparcie nie chce się przybliżyć. Wreszcie, po długiej walce, kilkanaście minut przed zachodem słońca docieram na górę. Góry skąpane są w złotym blasku, a ja dochodzę do wniosku, że dla takich widoków może nawet warto było zaliczyć delikatnego dzwona. Mam jednak misję do wypełnienia, więc przyjmuję ulubioną strategię polskich kierowców pod tytułem: „szybko, ale bezpiecznie” i puszczam się w dół. Nie mam czasu do stracenia, szczególnie, że w międzyczasie dostałem informację, iż nasz nocleg to była pomyłka i jednak pokoju nie ma. Tym jednak zamierzam zająć się dopiero wtedy, kiedy zapewnimy sobie źródło białka i węglowodanów.

Pierwszą miejscowością, która daje szansę na znalezienie kolacji, jest Moulinet. Tak się składa, że również w Moulinet rezerwowaliśmy nocleg. Okazuje się, że wbrew naszym informacjom, aż do 23 czynna jest tu mała, klimatyczna knajpka. Nie zastanawiam się zbyt długo i zamawiam razy dwa to, co akurat dają dziś do jedzenia, czyli tradycyjny, francuski, faszerowany chleb (tuńczykiem, pomidorami, papryką, jajkiem) i czekam na Piotrka. Zebrani w knajpce Francuzi coraz bardziej ochoczo puszczają jakieś swoje hity, zaczynają śpiewać, dołącza do nich nawet właścicielka lokalu. Atmosfera jest wspaniała, jednak wciąż pozostaje kwestia, gdzie będziemy spali tej nocy. W międzyczasie okazuje się, że dojechaliśmy nie tylko do knajpki, ale również do… naszego odwołanego noclegu. Tak, to jest to samo miejsce. Jeszcze zabawniej robi się w momencie, kiedy nasza niedoszła gospodyni orientuje się, że coś jej się pomyliło i pokój jednak się dla nas znajdzie. I tak ten pechowy dzień kończy się całkiem szczęśliwie.

Dzień 6. Arrivée! Moulinet – Nicea.

76km w poziomie, 1300m w pionie

Tak, to już. Dziś dojedziemy do Nicei. Pozostały nam jeszcze dwie przełęcze, trochę szutru i sporo asfaltu, a przede wszystkim koszmarny upał. Jak to Piotrek stwierdził: „pogoda taka udarowa”. Ponieważ czasu mamy mnóstwo, wybieramy najdłuższy dojazd do Nicei z tych zaproponowanych przez autorów trasy. To oznacza, że od tyłu wespniemy się na słynną Col de la Madone i właśnie z jej szczytu pomkniemy w dół w kierunku Nicei.

Wcześniej jednak przychodzi nam odbyć przepiękny zjazd wąwozem wzdłuż rzeki La Bevera do miasteczka Sospel i stamtąd pokonanie całkiem długiego podjazdu na Col de Braus. W Sospel na murku spożywamy drugie śniadanie i obserwujemy kolejnych prosów w trakcie treningów. Nicea i jej okolice to jedno z popularniejszych miejsc zamieszkania wśród zawodowych kolarzy, jednak nie sądziłem, że spotkamy ich tu tak wielu w te upały. Cóż, im przynajmniej za to płacą. Z kolei Col de la Madone to zdecydowanie nic specjalnego. Jedynie ostatnie kilometry, które my pokonywaliśmy w dół, zasługują na wyróżnienie. Poza tym im bliżej Nicei i wybrzeża tym gorzej – gwar, ruch, tłok i upał.

Do Nicei docieramy już około 15. Mój niecny plan zakładał zakup koszulki w Cafe du Cycliste i uroczyste paradowanie w niej aż do wejścia do samolotu, jednak wizyta w sklepie uświadamia mi, że nie potrzebuję piżamy na rower. Kierujemy się więc na zatłoczoną, kamienistą plażę, ażeby dokonać symbolicznego zakończenia naszej podróży pod postacią kąpieli w Morzu Śródziemnym. Po tym akcie pozostaje nam rozkoszować się wakacyjną Niceą (oj, za dnia nie polecam, ale ciepły wieczór w tym mieście to już zupełnie inna historia) i picie piwka na murku.

Epilog. Przez Monako na pociąg powrotny

49km w poziomie, 500m w pionie

Faktyczny dzień siódmy naszej podróży to pewien bonus, choć bonus wymuszony logistyką. Torby rowerowe zostawiliśmy na lotnisku w Bergamo i właśnie z Bergamo mamy lot powrotny. Co prawda istnieją również połączenia do Warszawy z Nicei, ale w naszym terminie nie znajdujemy pasujących, a dodatkowo wówczas musielibyśmy w obie strony polecieć z kartonami. Dlatego wyszukujemy bezpośrednie połączenie kolejowe do Bergamo, które jednak nie rusza z Nicei, a z Ventimiglia, czyli miejscowości tuż za włoską granicą.

To oznacza, że do pokonania mamy jeszcze około 50 kilometrów francuskim wybrzeżem. Jest to bardzo dobra okazja, by odwiedzić Monako, przejechać się tunelem znanym z Grand Prix Formuły 1 i jeszcze trochę popatrzeć na morze. Mimo wszystko trudno tę trasę polecić ze względu na bardzo duży ruch. Żaden z nas już jednak o to nie dba, nie ma to właściwie żadnego znaczenia, bo dopiero co przeżyliśmy jeden z najpiękniejszych tygodni naszych nie takich już krótkich żyć.

Nadmorski pociąg zabiera nas po godzinie osiemnastej wgłąb Ligurii. Jeśli akurat nie jedzie tunelem, oferuje wspaniałe widoki na morze. Momentami spoglądając przez okno można odnieść wrażenie, że niemal mkniemy po wodzie. I choć jest gorąco, a drzwi do przedziału niemiłosiernie stukają, po mojej twarzy wędruje błogi uśmiech. Tak, ta wycieczka zdecydowanie przeszła nasze oczekiwania. To przecież nawet nie był urlopowy plan A. Rozkoszując się chwilą orientuję się, że bez odpowiedzi pozostaje jednak jedno proste pytanie: co dalej?

Zanim wyruszysz

Co trzeba wiedzieć:

  • To nie jest prosta trasa;
  • Spędzisz dużo czasu na wysokości powyżej 2000m n.p.m. – istnieje spora szansa, że przynajmniej na początku podróży nieco to odczujesz;
  • Nie nastawiaj się na gładkie szutry – w większości drogi terenowe będą mniej lub bardziej kamieniste;
  • Nastawiaj się natomiast na to, że codziennie trafisz w miejsca niezwykłe, piękne i zapadające w pamięć najgłębiej, jak się da.

Hajlajty

  • Strada dell’Assietta
  • Strada di Cannoni
  • Little Peru
  • Col de Turini

Co robić a czego nie robić:

  • Daj sobie czas – ta trasa jest zbyt piękna, by się spieszyć;
  • Daj sobie przełożenia – załóż prawdziwie górską kasetę, twoje kolana Ci podziękują;
  • Korzystaj z poidełek, jeśli tylko takie napotkasz – lepiej mieć zapas wody, niż na trzygodzinnym podjeździe w upale jechać o pustych bidonach;
  • Uważaj na pogodę – nas oszczędziły burze, które z magicznych powodów były zazwyczaj w dolinie obok, ale zniszczył niemożebny upał;
  • Przygotuj się na długie, dwudziestokilometrowe a nawet i dłuższe podjazdy – jeśli nie masz z takimi doświadczenia, mądrze będzie zdobyć je przed wybraniem się w tę podróż;
  • Spanie na dziko jest jak najbardziej do zrobienia na tej trasie – znajdziesz zarówno kempingi, jak i zupełnie dzikie miejsca;
  • Nie zapomnij koszulki na zmianę.

Co brać:

  • Wytrzymałe, stosunkowo szerokie opony z niewysokim bieżnikiem zalane mlekiem;
  • Zapasowe dętki;
  • Zestaw do nocowania w terenie – przy dobrej pogodzie aż szkoda nie skorzystać;
  • Lekką puchówkę – przyda się porankami na wysokości;
  • Trzeci bidon (tu zabawna historia, bo ja taki miałem, ale na lotnisku okazało się, że jednak zeżarta rdzą śruba nie pozwala zamocować go tak, by nie zawadzał o przednie koło);
  • Zapasowe klocki hamulcowe – pomimo jazdy na prawie nowym zestawie, pod koniec wycieczki klamki wpadały wyraźnie głębiej.

Czego nie brać:

  • Bluzy, rękawków, nogawek, ochraniaczy na buty – te części garderoby nie przydały nam się w ogóle, ale trzeba zaznaczyć, że jechaliśmy w trakcie fali upałów – w momencie pisania tego tekstu na Colle dello Agnello spadł śnieg (:

Setup

Pod względem setupu, nasze rowery nie różnią się właściwie niczym od tego, czym pojechalibyśmy na każdą inną gravelową wycieczkę. W miarę szerokie opony zalane mlekiem, na kierownicy zestaw do spania „na dziko”, w ramie elektronika, narzędzia i inne cięższe rzeczy, pod siodełkami torba z garderobą. Zabawnym akcentem jest fakt, że Piotrek zabrał swój rower do jego domu, wfirma Basso pochodzi z Włoch.

______________________________

  1. W schronisku Gardetta usłyszeliśmy od pewnej Włoszki, że dotarcie przez nas transportem publicznym z Bergamo do Turynu było większym osiągnięciem, niż trasa, którą przejechaliśmy. ↩︎
  2. Teraz już wiemy, bo wystalkował nas na stravie (: ↩︎

8 odpowiedzi na „Trasą Torino-Nice Rally”

  1. Awatar Ł.
    Ł.

    Pięknie!!! Dzięki, za przypomnienie tych wszystkich miejsc!!

    1. Awatar Krzysztof Sienkiewicz

      Dzięki za wszystkie porady 😉

  2. Awatar Kacper
    Kacper

    Mega trasa i zdjęcia! Na jakich oponach jechałeś? Jaka szerokość? 🙂

    1. Awatar Krzysztof Sienkiewicz

      Dzięki! Ja Specialized Pathfinder Pro 42, Piotrek Pirelli Cinturato Gravel H 45 🙂

      1. Awatar Kacper
        Kacper

        Super, dzięki za odpowiedź! 🙂 Sam walczyłem w tym roku z Colle delle Finestre, dlatego tym bardziej szanuję za wyczyn! Mam nadzieję, że kiedyś przejadę tą trasę po Waszym śladzie!

  3. Awatar empet
    empet

    Cudowna przygoda, której nie przeżyję, bo podjazdy u mnie to najwyżej wiadukty i też ich nie lubię 🙂 No i fantastyczne zdjęcia, dzięki za te widoki

    1. Awatar Krzysztof Sienkiewicz

      Pięknie dziękuję! Na płaskim i wiaduktach też może być pięknie 🙂

  4. Awatar Rafał G
    Rafał G

    Imponująca wyprawa! A te ptaki z Col Agnel to sępy płowe 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


Opublikowano

w

, ,

przez

Komentarze

8 odpowiedzi na „Trasą Torino-Nice Rally”

  1. Awatar Ł.
    Ł.

    Pięknie!!! Dzięki, za przypomnienie tych wszystkich miejsc!!

    1. Awatar Krzysztof Sienkiewicz

      Dzięki za wszystkie porady 😉

  2. Awatar Kacper
    Kacper

    Mega trasa i zdjęcia! Na jakich oponach jechałeś? Jaka szerokość? 🙂

    1. Awatar Krzysztof Sienkiewicz

      Dzięki! Ja Specialized Pathfinder Pro 42, Piotrek Pirelli Cinturato Gravel H 45 🙂

      1. Awatar Kacper
        Kacper

        Super, dzięki za odpowiedź! 🙂 Sam walczyłem w tym roku z Colle delle Finestre, dlatego tym bardziej szanuję za wyczyn! Mam nadzieję, że kiedyś przejadę tą trasę po Waszym śladzie!

  3. Awatar empet
    empet

    Cudowna przygoda, której nie przeżyję, bo podjazdy u mnie to najwyżej wiadukty i też ich nie lubię 🙂 No i fantastyczne zdjęcia, dzięki za te widoki

    1. Awatar Krzysztof Sienkiewicz

      Pięknie dziękuję! Na płaskim i wiaduktach też może być pięknie 🙂

  4. Awatar Rafał G
    Rafał G

    Imponująca wyprawa! A te ptaki z Col Agnel to sępy płowe 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *