3 Peaks Cyclocross Race, czyli zrealizowałem marzenie

Na początek szkic sytuacyjny. Załóżmy, że interesujesz się kolarstwem przełajowym. Ba, posiadasz nawet stosowny rower i na nim jeździsz, niewiele po rundach, ale często po lesie. Pewnego razu życie podsuwa ci do obejrzenia fenomenalny film poświęcony właśnie kolarstwu przełajowemu – For the Love of Mud Benedicta Campbella. Pomiędzy ujęciami z różnych rund przełajowego Pucharu Świata dostrzegasz coś zupełnie niezwykłego: obrazki setek kolarzy, którzy z rowerami na plecach gramolą się niemal na kolanach po zupełnie łysej, wietrznej górze. Nie wierzysz własnym oczom, ale równocześnie czujesz, że w głębi twojej duszy coś zarezonowało. Właśnie dowiedziałeś się o istnieniu 3 Peaks Cyclocross Race, jednej z tych legendarnych, jedynych w swoim rodzaju imprez. Od teraz masz marzenie.


Start w szalonym wyścigu po wzgórzach parku narodowego Yorkshire Dales chodził mi po głowie od kilku długich lat. Absolutnie absurdalny pomysł na trasę wyścigu rowerowego, w którym połowę przewyższenia pokonuje się z rowerem na plecach, momentami niemal na czworaka, tak samo fascynował mnie, jak i przerażał. Kilkukrotnie zbierałem się do wypełnienia zgłoszenia, ale za każdym razem pojawiał się jakiś inny pomysł na końcówkę września i w efekcie 3 Peaks pozostawał niezrealizowanym marzeniem.

Ponieważ jednak lubię robić niezbyt mądre rzeczy z wykorzystaniem roweru, wiedziałem, że kiedyś nadejdzie ten moment, gdy po uzupełnieniu formularza zgłoszeniowego kliknę: „send”. Stało się to przy okazji sześćdziesiątej już edycji tego zwariowanego wyścigu. Dostałem miejsce i opłaciłem start na tyle szybko, że nie zdążyło dotrzeć do mnie, co właściwie sobie funduję. Wspaniale! Klamka zapadła, więc w ostatni weekend września wybrałem się do Północnego Yorkshire.

Trasa

Geneza wyścigu po trzech okolicznych wzgórzach w Yorkshire wzięła się z tego, że ponad 60 lat temu pewien nastolatek, na wzór lokalnej wycieczki stricte pieszej, po prostu wziął rower i odbył ją z rowerem. Wdrapał się na trzy góry szlakami i przez prywatne posesje, a następnie zjechał z nich lub zszedł. Ten wyczyn zrodził oczywiste wręcz pytanie: czemu się w ten sposób nie pościgać? I tak powstał 3 Peaks Cyclocross Race.

Źródło: https://3peakscyclocross.org.uk/course-details/

Na trasie znajdziemy trzy szczyty: Ingleborough (723m n.p.m), Whernside (736m n.p.m) oraz Pen-y-ghent (694m n.p.m.). Pierwszy z nich zdobywa się wspinając się przez Simon Fell niemożliwie stromą ścianą, człapiąc przez udostępnione tylko na ten wyścig prywatne posesje. Na Whernside z kolei wiedzie szlak pieszy z licznymi schodami; zjazd również następuje szlakiem pieszym. Pen-y-ghent to jedyne wzniesienie, które podjeżdża i zjeżdża się tą samą drogą (z wyjątkiem małej pętli wokół szczytu). Start i meta znajdują się w malutkiej miejscowości Helwith Bridge. Cała trasa liczy 38 mil (61km) i około 1700m przewyższenia. 

Jedynym dozwolonym rowerem jest rower przełajowy z oponami o szerokości maksymalnie 35mm, z kierownicą typu baranek bez żadnej gravelowej flary. Dodatkowo każdy uczestnik zobowiązany jest mieć ze sobą survival shelter, gwizdek ratunkowy oraz kurtkę przeciwdeszczową.

Ingleborough, czyli „don’t try to run”

Przed wyścigiem nocuję w schronisku YSS, dawnej szkole, które znajduje się dosłownie 20 metrów od startu. W niedzielę już od samego świtu miasteczko zawodów tętni przełajowym życiem. Jest zimno, mokro, ale jako, że w trakcie samego wyścigu ma nie padać, mój kolega z pokoju i wieloletni weteran 3P, mówi, że: „at least the weather is on your side.” Rozumiem w pełni, co to oznacza – zbliża się łomot, jakiego jeszcze nie doświadczyłem.

Chwilę po 9 rano przestrzeń startowa zaczyna się wypełniać. 400 zawodników powinno ustawić się w sektorach zgodnie z szacowanym czasem ukończenia, od najszybszych do najwolniejszych. Oczywiście, jak to bywa, większość zawodników ustawia się „aspiracyjnie” a nie realistycznie. Ja ląduję blisko końca peletonu, ale nie przeszkadza mi to, bo moim celem jest ten wyścig ukończyć i najgorszym, co mogłoby się wydarzyć byłoby zaplątanie się w jakąś kraksę na zneutralizowanym odcinku przed pierwszym szczytem.

Niewiele po 9:30 ruszamy. Przez pierwsze kilka kilometrów, aż do skrętu w lewo w stronę Ingleborough prowadzi nas jadące coraz szybciej auto. Jego zadaniem jest rozciągnąć grupę tak, by u podnóża wąskiego podja… tfu, podbiegu, nie tworzyły się zatory. Kiedy robi się nieco luźniej, spokojnie przeskakuję sobie do przodu na hopkach, bo siły mi nie brakuje. I wreszcie jest… spoglądam w lewo, a tam na horyzoncie wyłania się niemal pionowe Simon Fell z charaktrestycznym murkiem, wzdłuż którego będziemy się za chwilę wspinać.

Jednym z najważniejszych pro tipów, jakie można znaleźć przed 3P jest: don’t try to run. W pierwszej chwili brzmi to zupełnie niedorzecznie, ponieważ w kolarstwie przełajowym jak najbardziej biega się z rowerem na plecach. Sęk w tym, że 3P trudno nazwać standardowym kolarstwem przełajowym. Na szczyt Ingleborough mamy do pokonania blisko 500m w pionie, z czego zdecydowanej większości nie da się podjechać, a dobre 200m zdobywa się momentami podpierając się wolną ręką o mokrą ziemię. Jeśli nie jesteś wybitnym biegaczem górskim jak wielokrotny zwycięzca 3P Rob Jebb, próba podbiegu skończy się wykończeniem sobie łydek i zgonem z bólu od skurczy na kolejnym wzniesieniu.

Dlatego pod Ingleborough nie biegnę. Po pokonaniu na kołach pierwszej, potężnie błotnistej części (w ostatnich dniach w okolicy bardzo mocno padało, więc błoto jest w wielu miejscach koszmarne i podstępnie głębokie), wrzucam rower na bark i zaczynam podejście. Szybkim, ale równym krokiem kieruję się w stronę znanego ze wszystkich ikonicznych zdjęć murka. Wiem od kolegi z pokoju, że znajdę tam coś na kształt stopni, co bardzo się przydaje przy rosnącym do absurdalnych wartości nachyleniu terenu. Dodatkowo można pomóc sobie łapiąc się za murek lub znajdujący się nad nim drut. Ryzyko polega na tym, że czasami ktoś przed nami może z tego murka strącić kamień lub, po prostu, możemy utknąć za kimś idącym wolniej, co faktycznie się dzieje.

Wreszcie, niemal na czworaka, zdobywam Simon Fell. Nie cieszę się jeszcze, bo to wcale nie jest szczyt Ingleborough. Ten znajduje się kilka kilometrów dalej, po niewielkim wypłaszczeniu, gdzie atrakcją jest pokonywanie po „drabinie” rzeczonego murka z pomocą marszali, którzy przenoszą za nas rowery przez ogrodzenie. Przed samym szczytem czeka na nas jeszcze jedno, krótkie podejście po kamieniach.

Szczyt. Obły, łysy, bardzo wietrzny. Pogoda w dolinach i na szczytach w tym regionie potrafi się bardzo różnić przede wszystkim ze względu na rozpędzający się po niemal niezadrzewionym krajobrazie wiatr. Mamy o tyle szczęście, że przynajmniej nie trafiliśmy na mgłę.

Rozpoczynam zjazd, który jest istnym koszmarem. Oram przez błoto i nigdy nie wiem, jak jest głębokie. Czasami moje przednie koło wzbudza jakby falę, która rozchodzi się w promieniu kilku metrów ode mnie unosząc okoliczną trawę jak łodzie w porcie. Jeśli czytaliście kiedyś jakieś powieści Arthura Conan Doyla i wyobrażaliście sobie te wszystkie „moors” i inne wrzosowiska, wyobraźcie je sobie ponownie, a wnet zrozumiecie, przez co przyszło nam jechać.

Zjeżdżam bardzo zachowawczo, bo nie chcę sobie nic zrobić już na pierwszej górze. Mimo to dwa razy zaskakuje mnie głębokość błota, w które wjeżdżam i niemal w zwolnionym tempie lecę przez kierownicę, rower zostawiając wbity prawie na sztorc w ziemię. Szczęśliwie nic mi się nie dzieje, głównie śmieję się z absurdalności tych sytuacji, a ktoś za mną rzuca: „there is only gonna be more of these”. Jadę ostrożnie, obserwując jazdę innych, bo w trawie poukrywanych jest wiele linii, które znają jedynie doświadczeni uczestnicy. Wreszcie, wśród aplauzu kibiców, gdyż na końcu zjazdu umiejscowiony jest box techniczny, wylatuję na asfalt.

Whernside, czyli „the worst one”

Asfalt to teren, w którym mogę wreszcie przycisnąć. W dół wyprzedziło mnie bardzo wielu zawodników, których na kilku asfaltowych kilometrach przed kolejnym „pikiem” z łatwością kasuję. Doganiam dwóch gości, którzy siadają mi na koło. Szybko zawiązujemy tymczasową sztamę i niemal do podnóża kolejnego podjazdu lecimy po zmianach.

Wyraz przerażenia towarzyszący mi w trakcie pierwszego zjazdu zdążył ustąpić lekkiemu uśmiechowi. Wcinam dwa żele, ale jedna rzecz nieco mnie niepokoi. Otóż wszędzie czytałem, że najgorszy zjazd to zjazd z Whernside, na które właśnie nadciągamy, a nie z Ingleborough. Jeden z moich towarzyszy to weteran 3P, więc pytam go, czy zjazd z Whernside faktycznie jest tym „worst one”. W odpowiedzi on z kolei pyta mnie, czy to mój pierwszy raz na 3P i że tak, zjazd z Whernside jest najgorszy. Na samym jego początku trzeba bardzo uważać na kilka… dropów. Czyli niestety wszystko się zgadza. No cóż, przecież nie zawrócę, bring this shit on!

Podjazd rozpoczynamy krótkim fragmentem asfaltu prowadzącym do strefy obowiązkowego zsiadania z roweru, gdzie stoją wolontariusze z wodą. Picia mam aż za dużo, więc napieram dalej. Widoki dookoła są fenomenalne, ale z każdym obrotem korbami trudniej jest się na nich skupiać. Pod kołami pojawia się szuter, coraz bardziej kamienisty. W końcu tak bardzo, że nie da się już jechać. Zarzucamy rowery na plecy i na zmianę po kamieniach oraz kamiennych stopniach przemy pod górę.

Pojawiają się kilkudziesięciometrowe, jezdne odcinki, co każdy skrzętnie wykorzystuje, by dać odpocząć łydkom, barkom i plecom. Wspinaczka robi się jednak coraz bardziej mozolna. Kibice oraz zupełnie przypadkowi turyści dopingują nas gorąco, co dodaje otuchy. Kluczowe jest jednak to, by nie patrzeć zbyt często przed siebie i tym samym nie widzieć, jak dużo podchodzenia jeszcze przed nami.

Kończą się stopnie, na szczyt prowadzi już tylko krótki odcinek po większych i mniejszych kamieniach. Na górze jest potwornie wietrznie. Do tego stopnia, że rower działa jak żagiel, kiedy tylko podniosę go z ziemi. Mój kolega z asfaltu miał rację – zjazd zaczyna się od większych i mniejszych uskoków. Niektóre da się ominąć, inne trzeba pokonać pieszo.

Po jakimś czasie pod moimi kołami pojawiają się dość długie, płaskie, kamienne stopnie. Widzę, że część zawodników po nich zjeżdża, ale ja większość pokonuję z buta, z dwóch powodów: po pierwsze, niestety przed wyścigiem rozszczelniło mi się przednie koło i musiałem włożyć doń dętkę, a po drugie wiem, że w tej kamiennej ścieżce bywają trudne do zauważenia uskoki oraz kamienne odpływy wody. Brakuje mi jednak doświadczenia, by wiedzieć, kiedy się ich dokładnie spodziewać, więc wolę nie ryzykować.

Po raz kolejny obserwuję, że dużą część najgorszych fragmentów można ominąć, jeśli tylko wie się o istnieniu równoległej linii wiodącej gdzieś przez wysoką trawę. Zjazd mi się dłuży, ręce zaczynają boleć, ale nie odpuszczam mojego głównego założenia, jakim jest dojechanie na sam dół w jednym kawałku. Z podziwiem obserwuję prędkości, jakie na tym zjeździe rozwijają niewątpliwi weterani 3 Peaks.

W końcu, po dwukrotnym przekroczeniu strumyka o dnie pełnym luźnych kamieni, wypadam na szutrową ścieżkę. Jestem cały, nie złapałem gumy, za co zapłaciłem cenę w postaci dużych strat czasowych. Nie przeszkadza mi to, szczególnie, że to właśnie na zjeździe z Whernside tradycyjnie przydarza się najwięcej wypadków i awarii. Po lewej widzę ikoniczny wiadukt kolejowy, ale w mojej głowie jest już tylko jedna myśl: teraz dzida asfaltem, jeszcze tylko ostatni peak czyli Pen-y-ghent i mam to, cholera, mam to!

Pen-y-ghent, czyli „looking at the picture of PYG gives me PTSD”

Kilka dni przed wyścigiem organizator wrzucił do sieci zdjęcie z ostatniego wzniesienia, czyli Pen-y-ghent. Rozbawił mnie wówczas komentarz jednego z uczestników poprzednich edycji, że ten obrazek wywołuje w nim zespół stresu pourazowego (PTSD). No bo jak to tak, przecież powinien wywoływać radość, skoro od jego podnóża zostają do mety raptem 4km po asfalcie (nie licząc samego podjazdu). Zrozumiałem istotę tego komentarza wtedy, kiedy sam znalazłem się na drodze wiodącej ku PYG.

W teorii, ostatni peak jest tym najbardziej „jezdnym”. Faktycznie, z 8km podjazdu około 5 spokojnie da się pokonać na rowerze. Jednak kiedy przychodzi ten moment, że trzeba z roweru zejść, nagle atakuje nas całe, nagromadzone już zmęczenie. Już nie idę pod górę, lecz bardziej człapię. W łydkach pojawiają się pierwsze skurcze, zaczyna boleć mnie właściwie cała prawa strona ciała, bo na prawym barku noszę rower. Zamieniam się w zombie. Wspaniali ludzie oferują zawodnikom żelki z gigantycznej misy, ale muszę odmówić, bo nie dam rady ich zjeść.

Wlokę się pod górę, obserwując szczęśliwców mknących już w dól, ponieważ zjazd z Pen-y-ghent, poza małą rundą w kopule szczytowej, odbywa się tą samą drogą co podjazd. Co ciekawe, najgorzej idzie się nie na najstromszych fragmentach, tylko na tych łagodniejszych, ale wciąż zbyt stromych i kamienistych, by pokonywać je na kołach. Czuję, że pachnę potem zmieszanym z zapachem owczych bobków, które wszyscy dzielnie zbieramy na oponach i nie tylko. Otuchy nie dodaje widok grani, po której nieprzerwanie, powoli przemieszcza się kolejka ludzi. To wciąż tak daleko…

Niewiele pamiętam od momentu, kiedy minąłem Jelly Belly corner, aż do szczytu. Po prostu parłem naprzód, starając się nie czuć bólu. Na górze, kawałek za checkpointem, czekał jeszcze jeden (oznaczony jako niebezpieczny) bardzo stromy zjazd i dalej powrót drogą podjazdową. Z jednej strony był to zjazd stosunkowo szybki, z pewnością najprostszy z trzech, ale wciąż pokryty solidną dawką kamieni i uskoków. Ponownie zjeżdżam powoli, ponieważ nie chcę sprawdzać, czy moje dłonie są jeszcze w stanie wymienić dętkę. Nawołując „rider, rider” by ostrzec tych, którzy podjeżdżają, docieram do ostatniego, asfaltowego fragmentu.

Co to było, nie wracam za rok

Asfalt oznacza metę, koniec udręki. Przez ten fragment niemal frunę. Tuż przed metą wiatr wieje w plecy, a ja zamykam kasetę. Wreszcie jest, skręt w prawo, trawka i ostatni checkpoint. Udało się, zrobiłem to!

To, co się wydarzyło, dociera do mnie dopiero po chwili. Realizacja marzenia trwała dokładnie 4 godziny i 27 minut, co dało mi miejsce gdzieś w pierwszej połowie stawki. Ale nad tym za bardzo się nawet nie zastanawiałem próbując objąć zmęczonym umysłem fakt, że naprawdę sam zostałem tym kolarzem z rowerem na plecach gramolącym się na czworaka po zboczu łysej góry.

„You learn and just enjoy it” – powiedział mój kolega z pokoju o tym, jak podejść do pierwszego startu w 3 Peaks. Z pewnością bez doświadczenia trudno jest przejechać tę trasę na miarę swoich fizycznych możliwości. Czy można się nią chociaż cieszyć? W trakcie wyścigu – raczej nie. Na mecie – zdecydowanie tak! I choć piszę te słowa wciąż obolały, powoli już zastanawiam się, co poprawić, co zrobić inaczej, by następnym razem złamać tę magiczną barierę czterech godzin… 🙂

A zatem: czy było warto? 3 Peaks to fantastycznie zorganizowana impreza, z piękną historią, która wytrwale mimo upływu lat zachowuje swoje kluczowe cechy. Atmosfera na mecie spod znaku „wspólnoty przeżyć” przypominała mi te najpiękniejsze wspomnienia z met wyścigów ultra. Myślę, że jeśli coś cię w tym osobliwym pomyśle na spędzenie niedzieli podskórnie kręci, spróbuj. Łomot zbierzesz straszliwy, przeklniesz mnie nie jeden raz, ale na mecie, podobnie jak ja, wydusisz z siebie odpowiedź twierdzącą: oj tak, było warto!

Tips & Tricks

Owinięcie górnej rury pianką: na wyścigu rower na waszym barku spędzi pewnie z… półtorej godziny. W związku z tym część uczestników owija ramę w newralgicznych miejscach pianką, żeby było wygodniej. Moim zdaniem ma to sens głównie w przypadku okrągłych przekrojów rur. Zamiast pianki można też użyć survival shelter, które i tak trzeba przy sobie mieć.

Długie rękawiczki: bardzo polecam. Na Ingleborough wielokrotnie podpiera się ręką oraz asekuruje z wykorzystaniem murka i drutu. Poza tym na zjazdach zwyczajnie bywa zimno.

Chodzenie po górach: jako przygotowanie do wyścigu, a przede wszystkim przygotowanie łydek do tego wysiłku, chodzenie po górach (lub schodach) ma dużo więcej sensu niż treningi biegowe.

Doj***** bica i trica: tak, te mięśnie, podobnie jak barki, dostają na tej trasie potężnie w kość. Warto zadbać o przygotowanie fizyczne górnej partii ciała, w tym pleców, na siłowni.

FAQ

Ile to kosztuje?

W tym roku wpisowe wynosiło 90 GBP. Loty, np. do Liverpoolu, są tanie (Ryanair, Wizzair). Nocleg w schronisku YSS kosztował ledwie 10 GBP za noc. Niestety wynajem samochodu, jedzenie, wszystko inne jest już bardzo drogie.

Czy nie byłoby wygodniej bez roweru?

He he.

*Zdjęcie w zajawce: Andy InAccy

2 odpowiedzi na „3 Peaks Cyclocross Race, czyli zrealizowałem marzenie”

  1. Awatar Robert Pietraszewski
    Robert Pietraszewski

    Hej,
    Dzięki za piękną relację i brawo za podjęcie wyzwania 🙂 Trochę zazdraszczam takiej przygody … tak proces czasem/ często/ zawsze jest trudny ale radość na męcie najlepsza!!!
    Zorganizuj może ekipę PL na następny rok 🙂

  2. Awatar Radek
    Radek

    Dzięki Krzysiek, świetnie się to czytało. Już prawie się zdecydowałem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


Opublikowano

w

,

przez

Komentarze

2 odpowiedzi na „3 Peaks Cyclocross Race, czyli zrealizowałem marzenie”

  1. Awatar Robert Pietraszewski
    Robert Pietraszewski

    Hej,
    Dzięki za piękną relację i brawo za podjęcie wyzwania 🙂 Trochę zazdraszczam takiej przygody … tak proces czasem/ często/ zawsze jest trudny ale radość na męcie najlepsza!!!
    Zorganizuj może ekipę PL na następny rok 🙂

  2. Awatar Radek
    Radek

    Dzięki Krzysiek, świetnie się to czytało. Już prawie się zdecydowałem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *