Race Through Poland 6, czyli kolejna lekcja samowystarczalności

To będzie opowieść o poszukiwaniu swojego miejsca. Opowieść o tym, jak najcięższe chwile dobrowolnego dyskomfortu porządkują splątane od miesięcy myśli w głowie. Ale również jest to tekst wypełniony odświeżającą świadomością, że nawet na największych bezdrożach samotność jest stanem przejściowym. Zapraszam do lektury relacji z mojego udziału w szóstej edycji Race Through Poland, w której skupiam się nie tylko na przybliżeniu chronologii wydarzeń, ale również na nakreśleniu odpowiedzi na takie pytania jak: „czemu? po co? co dalej?”

__________

Ukończenie zeszłorocznej edycji Race Through Poland bardzo wiele mi uświadomiło, otwierając tym samym zupełnie nowy rozdział w moich rowerowych poczynaniach. Przy okazji, równocześnie jakieś drzwi zostały zapewne nieco przymknięte. Zrozumiałem, że w wydaniu wyścigowym przygoda, która jest moją własną w stopniu o wiele większym niż kiedykolwiek do tej pory, bo nie tylko w jej ramach poruszam się naprawdę w zgodzie z zasadą pełnej samowystarczalności, ale i odpowiadam przed samym sobą (oraz pokaźnym gronem dotwatcherów) za trasę, jaką podążam, to taka właśnie przygoda stanowi coś zupełnie nowego, piękniejszego i pełniejszego w doświadczeniu niż cokolwiek dotąd. Dlatego na mecie w Wiśle rok temu, choć wiele spraw nie poszło po mojej myśli, czułem się szczęśliwy. I wiedziałem, że wrócę.

Ambicje

Tegoroczne wydanie Race Through Poland istotnie różniło się od tego, które przejechałem. Przede wszystkim start i meta nie zostały zlokalizowane w tym samym miejscu, a dodatkowo, zamiast Czech i Słowacji, odwiedzić mieliśmy Słowację i Węgry. Pod względem parametrów, szacunkowa trasa znów oscylować miała w okolicach 1400-1500 km w poziomie i około 20 000 metrów przewyższenia. Jednak, co pokazały już pierwsze szkice, uniknięcie istotnego komponentu terenowego wydawało się wyraźnie trudniejsze niż rok wcześniej.

Mimo różnic co do trasy, założenia wyścigu się nie zmieniły. Dlatego też, bogatszy o wiedzę, jak mniej więcej odnajduję się w takim scenariuszu wyścigowym, postanowiłem w tym roku podejść do sprawy ambitnie, ale i realistycznie. Moim cichym celem było złamanie symbolicznej granicy 100 godzin. Podobnie myślałem rok temu, ale wówczas było to typowanie mocno w ciemno, bo startowałem w takiej formule wyścigu po raz pierwszy.

Ktoś zapyta: po co? Ano po to, że jak już wspominałem w instagramowej relacji, cel czasowy nadaje takiej wyprawie tempo i rytm. Dzięki niemu odróżnia się ona od wycieczki. Tylko wtedy można szacować, gdzie i kiedy powinno się dotrzeć, kiedy odpocząć, a kiedy przycisnąć. Gdzie zaryzykować, a gdzie odpuścić. Na ten tryb działania, który pociąga za sobą bardzo specyficzny sposób myślenia i podejmowania decyzji, też jest w moim życiu miejsce.

Doświadczenie z zeszłego roku uświadomiło mi również to, że muszę zadbać o przygotowanie fizyczne do tego wyzwania. Nie tylko samą jazdą rowerem, której z różnych poza sportowych względów w okresie poprzedzających sam start było może trochę za mało, ale przede wszystkim wzmacnianiem górnej partii ciała. Tak też skrupulatnie przez kilka miesięcy czyniłem, bardzo chcąc uniknąć kontuzji pleców, z jaką borykałem się całe poprzednie RTP – i to się w pełni udało. Kwestią do rozstrzygnięcia pozostawała trasa, a dokładniej odpowiedź na pytanie, jak tu się znowu w jakieś niefortunne „skróty” nie wpakować. Bardzo kusiło mnie, by ułożyć trasę możliwie mało terenową, szybką, bez robienia głupot i z minimalna ilością butowania, ale… nie wygrałem z jeszcze większą pokusą zaznania przygody 🙂

Ostatecznie po tygodniach sprawdzania przeróżnych map, oglądaniach streetview i zdjęć satelitarnych, dziesiątkach godzin spędzonych na portalu ridewithgps, przygotowałem trasę liczącą 1419km i 20500m w pionie, w ramach której co najmniej dwa razy miała czekać mnie „gruba akcja”. Następnie, cały z siebie zadowolony, załadowałem do Garmina ów ślad z istotnym błędem.

W drogę

Do Zakopanego z Warszawy docieramy razem z Polisz Dzikiem bezpośrednim pociągiem. Pamiętam, jak jeździłem w ten sposób blisko 20 lat temu na obozy narciarskie z Warszawskim Klubem Narciarskim. Różnica polega na tym, że teraz nie trzeba już wkładać nart przez okno pociągu, a nawet sam zakopiański dworzec został wyremontowany.

Przedstartowy piątek upłynął nam na degustowaniu kolejnych pozycji z menu restauracji „Brzoza”, która znajduje się jakieś 50 metrów od naszego noclegu. Staramy się zjeść na zapas, bo doświadczenie w szukaniu jedzenia na Słowacji łączy się ze słowem „głód”. Ulubieńcem szefa kuchni tradycyjnie już zostaje Więcki, który ma taką przypadłość, że dania zawsze zamawia parami. Nieustannie mi to imponuje. Gdzie to się mieści? Chyba w tych łydkach…

Jutrzejszy, wyznaczony na 5 rano start oferuje nam przepiękne widoki z Gubałówki, ale wymaga bardzo wczesnej pobudki. I nawet bym się wyspał, gdyby nie to, że ja z kolei raczej nie zostałem ulubieńcem szefa kuchni restauracji „Brzoza”, wręcz jakby przeciwnie.

Punktualnie o 5 rano ruszamy spod znaku „ZAKOPANE” i kierujemy się w stronę Gubałówki. Pierwsze 50 km wyścigu stanowi obowiązkowy segment, który jak to na RTP przystało, jest kolekcją większości najcięższych podjazdów w okolicy. Na samą Gubałówkę wdrapujemy się po ażurowych płytach i nachyleniu dochodzącym miejscami do 30%. Ale te widoki… Panorama Tatr w blasku wschodzącego słońca – coś absolutnie pięknego!

Gliczarów, Osturnia, Słowacja. Od tego momentu trasy poszczególnych zawodników zaczynają się różnić, choć oczywiście wszyscy (z wyjątkiem Witka Kani, ale to osobna historia… :D) zmierzamy w stronę pierwszego punktu kontrolnego w Bieszczadach. Bardzo szybko robi się upalnie. Dla mnie to zazwyczaj oznacza kłopoty, bo dla odmiany w takiej sytuacji mój układ pokarmowy odmawia współpracy. Staram się jeść regularnie, ale nie jestem w stanie zjeść wystarczająco dużo.

Humor mnie jednak nie opuszcza. Między innymi dlatego, że dosyć szybko ładuję się w pierwsze krzaki. No, wreszcie się zaczęło RTP! Gdzieś w Beskidzie Niskim coś, co na mapie było drogą, wyprowadza mnie na łąkę, a z kolei przez tę łąkę docieram w pokrzywo-maliny. Po chwili poszukiwań udaje mi się odnaleźć wątłą pozostałość po drodze gruntowej, która po chwili przemienia się w pieszy szlak z błotem i korzeniami. Zabrzmi to nieco dziwne, ale to wówczas zaczynam czuć, że pod żebrami cichną wewnętrzne niepokoje. Uspokajam się. Wreszcie wiem, co robię, choć oczywiście, tak logicznie rzecz ujmując, raczej nie mam pojęcia.

Pierwszy bród przekraczam w Tylawie, gdzie odcinek drogą krajową od skrzyżowania do skrzyżowania liczy sobie 1200m, czyli o 200m za dużo względem dozwolonego kilometra. Tak, jak wielu innych zawodników i zawodniczek, decyduję się na równoległą drogę gruntową i przekroczenie rzeki po betonowych płytach1. Nie przejmuję się mokrymi butami, bo nie dość, że wciąż jest ciepło, wiem, że od Komańczy na obowiązkowym segmencie w kierunku CP1 i tak czekają na mnie cztery kolejne brody (co ciekawe, jest to fragment trasy Poland Gravel Race, który jedziemy wspak).

Fot. Bite of me

Niestety, coraz bardziej daje mi się we znaki upał. Ponownie, jak na MPP, ściśnięty żołądek nie przyjmuje zbyt wiele pokarmu, choć staram się wmusić w siebie tak wiele żeli, jak tylko zdołam. W tym stanie docieram do sklepu w Komańczy, gdzie robię krótką przerwę na schłodzenie organizmu. Po raz pierwszy na tym wyścigu pozwalam sobie na kabanosy, których spożywaniem zajmuję się wyłącznie w takich sytuacjach.

Po nieco dłuższym niż bym sobie tego życzył odpoczynku ruszam na parkur prowadzący do CP1. Kolejne brody znajdujące się na drodze od Duszatyna pokonuję pieszo. Zamierzam po pokonaniu ostatniego z nich założyć wodoodporne skarpety i w ten sposób wjechać w noc suchą stopą. A buty? Kiedyś wyschną. Sam parkur jest ciężki, pełen stromych podjazdów. Rzutem na taśmę przed zmrokiem odwiedzam jeszcze Lewiatana i popijając czekoladę z lewiatanowego automatu staram się nie czuć się zmaltretowany.

Fot. Bite of me

Do CP1 zlokalizowanego w miejscowości Wołosate, niemal na samym koniuszku bieszczadzkiej Polski, docieram około północy. Niezbyt późno, ale i niezbyt wcześnie. Po drodze, jako że segment kończy się de facto ślepą drogą i by skierować się w stronę kolejnego punktu kontrolnego trzeba tak czy inaczej wrócić się do Cisnej, mijam kilka lampek jadących w przeciwną stronę. Na miejscu jestem niestety głodnym trupkiem, którego możliwości przyjmowania pokarmów kończą się w połowie niedużej pizzy (w ogóle, co za wspaniali ludzie prowadzili to miejsce, robili pizzę całą noc, dziękujemy!!). Resztę, podobnie jak wszystkie głupie aktywności na trasie, postanawiam zostawić na poranek. Po dłuższej chwili wpatrywania się w ścianę, wyjmuję bivvy, zawijam się w nim jak toblerone w sreberko i idę spać na podłodze.

No co ty, szosą? Nie rób tego!

Po dwóch czy trzech godzinach snu zbieram się do dalszej drogi. Moja miejscówka do spania, zlokalizowana zaraz przy kuchni i „zwrocie naczyń”, może nie była najszczęśliwsza, ale dała mi trochę oddechu. Dojadam pizzę i o świcie ruszam. Chłodny poranek z przepięknymi mgłami nad łąkami cuci, a mi nawet znów chce się rzucać jakieś żarty wychodząc ze schroniska2. Mój pierwotny plan zakładał przejechanie pierwszej nocy i szukanie spania dopiero wówczas, gdy przyjdzie mi odbywać nierówną walkę z zalotami Morfeusza u progu nocy drugiej. Ten plan musiałem jednak zmodyfikować. I nawet dobrze się stało, ponieważ…

…dzięki temu zdecydowałem się na mocno ryzykowny wariant trasy, którego nie chciałem pokonywać po ciemku, a który dał mi chyba najwięcej frajdy w trakcie całego wyścigu. Rzecz w tym, że z CP1 kroki zawodników niechybnie wieść musiały na Słowację. Możliwości przedostania się przez granicę było kilka, co najmniej trzy. Pierwszy, chyba najpopularniejszy, ale i najdłuższy, to asfaltowa droga w stronę Medzilaborców. Drugi, o którym długo myślałem, zakładał podjazd przez Roztoki Górne i później, po słowackiej stronie, zjazd najpierw drogą brukowaną, a później terenową. W tym wariancie jednak później pojawiało się bardzo dużo kluczenia w celu ominięcia krajówki, co nie bardzo mi się podobało. Wreszcie, opcja trzecia – najkrótsza i zdecydowanie najgłupsza, o której wiedziałem, ale bardzo długo uznawałem za zdecydowanie nierozsądny pomysł.

Sęk w tym, że na trasie Poland Gravel Race (zaraz się wyjaśni, czemu o tym wyścigu wspominam) znajdują się dwa odcinki specjalne i jeden z nich wiedzie przez około 2 kilometry wzdłuż torów, a właściwie po nasypie kolejowym, bieszczadzkiej wąskotorówki. Tak się zaś składa, że na końcu tego OS-u, w Balnicy, można odbić na słowacką stronę szlakiem pieszym. Czemu to w ogóle istotne? Ano dlatego, że dokładnie tak można było pojechać w ramach RTP i skrócić tym samym trasę o blisko 30 kilometrów w porównaniu do stricte szosowej opcji.

Ziarno dla myśli, że może jednak dałoby się tamtędy przejechać niekoniecznie gravelem, ale i szosą, zasiał mi w głowie Tomek Jędrzejewski, który w trakcie planowania swojej trasy zadał mi pytanie:

„Ty jechałeś PGR-a, da się tam po torach do Balnicy szosą przejechać?”

Odpowiedziałem, zgodnie z własnymi przekonaniami, mniej więcej tak:

„Człowieku, nie rób tego! Tam się tonie w kamieniach na nasypie, od kiedy dosypali nowe, szosą to jest bardzo zły pomysł!”

Ale choć jeszcze tego nie czułem, na ziarenko spadła już pierwsza kropla wody i ziarenko wypuściło pierwsze korzonki.

Szosą do Balnicy nie chciałem jechać jeszcze z takiego powodu, że tuż przed torowiskiem zawsze jest gigantyczne błoto. Wolałem tego uniknąć nocą, ale skoro i tak zrobiłem pauzę na CP1, a później jeszcze godzinną drzemkę na przystanku w Cisnej, to właściwie można było spróbować 🙂 I tak też zrobiłem.

Nie ma co ukrywać – to był chyba najlepszy fragment mojej trasy! I to pomimo tego, że pomyliłem punkt dojścia do nasypu, więc przez błoto przechodziłem dwa razy. Jednak najpierw sam idiotyczny pomysł przemieszczania się tamtędy rowerem szosowym dał mi dużo radości, a jeszcze więcej dostarczył zjazd, momentami całkiem stromym, pieszym szlakiem na Słowację. Wilgotna ściółka, zablokowane tylne koło, zakręty pokonywane driftem, przeskakiwanie korzeni… Uśmiech nie schodził mi z twarzy. Po drodze minąłem jeszcze innego zawodnika, który tym samym szlakiem schodził w klapkach i aż było mi szkoda, że wyraźnie nie czerpie z tego fragmentu tyle przyjemności, co ja.

Na dole byłem w siódmym niebie. TO BYŁO TO (dzięki, Tomek!). Underbiking maksymalny. Co więcej, czekało na mnie jeszcze wiele kilometrów skierowanych głównie w dół w kierunku płaskosłowacji. Niczego więcej już nie potrzebowałem. Podobnie, jak cały poprzedni dzień, tego dnia z moją kropką również jechała cała rzesza dotwatcherów. Jest coś zupełnie wyjątkowego w tych chwilach, kiedy masz świadomość, że z jednej strony robisz coś absolutnie sam, bez niczyjej pomocy, a jednak równocześnie czujesz to nienamacalne wsparcie tak wielu życzliwych ci oczu, które wpatrują się w mapę i zachodzą w głowę, co ty tam znowu robisz. Bardzo za to dziękuję, naprawdę!

Ktoś tu jest?

W stronę Węgier, gdzie ulokowano kolejny punkt kontrolny, ruszyłem szybkim i dość płaskim terenem. Jedyna wada przemierzania kilometrów asfaltowych dróg pomiędzy polami i niewielkimi pagórkami polega na tym, że rozpędzający się upał powoli zamienia się w nieznośny skwar. Po drodze kilkukrotnie spotykam się z innymi zawodnikami, zarówno z kategorii SOLO jak i par. Kilometry upływają szybko, a na dodatek balnicowy wariant, choć wydawał się powolny, zaoszczędził mi sporo czasu.

Koszyce omijam od południa, dzięki czemu oszczędzam sobie przewyższeń. Koszt w postaci kilku kilometrów mocno nieprzyjemnej polnej drogi nie jest wysoki, a dzięki donosom od dotwatcherów wiem, że po mapie przemieszczam się szybko. Żar leje się z nieba, a ja wjeżdżam w coraz brzydsze zakątki Słowacji, tłucząc się po obrzeżach miast i miasteczek, a nawet lądując w pieszym tunelu pod stacją kolejową. Wreszcie, blisko granicy z Węgrami, do których zajrzę aż dwukrotnie w ciągu najbliższych godzin, zatrzymuję się w obskurnym lokalu na pizzę. Mam duże wątpliwości, czy to dobry pomysł, ale obawiam się, że jeśli nie zjem właśnie tu, dalej czeka mnie tylko KGB i śmierć z niedożywienia niczym łotewskich chłopów z popularnych w mojej młodości kawałów.

Najedzony zaskakująco niezłą pitcom ruszam ku krajowi zielenią i orbanem płynącemu. Węgry to dla mnie jedna z życiowych nowości, jeden z powodów, dla których z zainteresowaniem zapisywałem się na tę edycję RTP. Po przekroczeniu granicy uderzają mnie dwie rzeczy: po pierwsze, nikogo tu nie ma. Naprawdę. Krajobraz sprawia wrażenie połączenia Suwalszczyzny z najbardziej odludnymi rejonami Beskidu Niskiego, tylko że jeszcze bardziej nie ma tu ludzi. Nie ma też asfaltu, co uderza mnie nawet bardziej. To znaczy on jest, ale trochę na odwrót, niż w świecie, w którym zazwyczaj przebywam.

Mianowicie drogi wyglądają tak, jakby najpierw wylewano dziury, a dopiero później te w trakcie swojego życia delikatnie, być może dzięki naniesionym z innych krajów na oponach samochodów fragmentami asfaltu, pokrywały się czernią.

Niecałe sto kilometrów, jakie mam do pokonania po węgierskiej ziemi na tym odcinku upływają mi w rytmie krótkich, acz stromych hopek i zapadającego zmroku. Powoli gaśnie dziennie światło, a ja zaczynam szacować, dokąd uda mi się tego dnia dojechać. Wstępny plan zakłada dotarcie na pierwszą część węgierskiego prakuru do CP2 i przespanie się w hotelu. Niestety na tyle długo zwlekam z klepnięciem czegoś, że z bookingu wyparowują wszystkie, i tak nieliczne, opcje. A to oznacza, że będę musiał zdrzemnąć się na dziko.

Tego noclegu długo nie zapomnę. Wiedziony ogromnym księżycem przez przygraniczne tereny węgiersko-słowackie, po kilku wygibasach, by nie przekroczyć limitu kilometrowego drogi krajowej, wracam na stronę słowacką. Około północy, w ostatniej wsi przed ponownym wjazdem na Węgry (i tym samym rozpoczęciem parkuru), znajduję niedokończony przystanek. Składa się z samych szarych cegieł; posiada dach, ale nie jest wyposażony w jakąkolwiek ławeczkę.

Człowiek zmęczony to człowiek zdecydowanie niezbyt rozsądny. Zawsze mnie bawi (choć głównie w retrospektywie), co potrafi się w mojej głowie w takiej sytuacji urodzić.

Co do zasady, spanie na betonie to nigdy nie jest dobry pomysł. Dotykam jednak dłonią posadzki, która wydaje się rozgrzana całym dniem upału. Mój zmęczony umysł podpowiada: „w sumie czemu nie? Dalej na pewno nic lepszego nie znajdziesz.” Rozkładam więc bivvy, wskakuję w puchówkę, ustawiam budzik na 3 rano i kładę się spać. To, co dzieje się dalej, trudno nazwać snem. Jak można było się spodziewać, na betonie jest jednak potwornie zimno. Ziąb ciągnie taki, że co piętnaście minut przewracam się z lewego boku na plecy, z pleców na prawy bok, z prawego boku na brzuch i tak w kółko. Wszystko po to, by zimno było mi w daną stronę ciała możliwie krótko… Wspaniała noc!

Wielbłąd

Węgry chyba już zawsze kojarzyć mi się będą z niesamowitą przyrodą, dziurawymi drogami i wielbłądami. A dokładniej jednym wielbłądem, którego sam powołałem do życia na węgierskim parkurze.

O świcie, po właściwie nieprzespanej nocy, wjeżdżam na obowiązkowy segment prowadzący do CP2. Odcinek, choć piękny i pusty, okazuje się trudniejszy, niż sądziłem. Po 700 km pokonanych w niecałe 44 godziny, kłopotach żołądkowych i dwóch bardzo kiepskich nocach moje siły są ograniczone. Trasa wiedzie gęstymi lasami, po powtarzających się, dość stromych podjazdach o różnych nawierzchniach: typowej dla Węgier, czyli dziurawej, szutrowej, błotnej, ale także brukowanej. Momentami górska droga wijąca się w lesie przypomina mi Czechy.

Fot. Bite of me

Doskwierający mi głód udaje mi się ujarzmić w jedynym większym mieście na trasie, czyli w Batonyterenye. Jestem raczej „wystrzelony z kapci”, przez co zrobienie zakupów w Netto wymaga dużego skupienia i kilkukrotnego wracania do tych samych alejek. Zaraz za miastem wjeżdżamy na teren parku narodowego Matra, gdzie czekają długie kilometry podjazdu raz po bruku, raz po zniszczonym asfalcie. Z nieba praży słońce, a to leśne cholerstwo nie chce się skończyć.

Wreszcie JEST: wypadam z lasu na drogę o dobrej nawierzchni. Jeszcze tylko kilkaset metrów w pionie i znajdę się u stóp podjazdu pod Kékestető, najwyższą górę Węgier. Czuję krew, zaczyna mi się jechać coraz lepiej. Myślę o tym, że już niedługo dotrę do CP2, złapię się z Kamilą i Joasią i zamienię kilka zdań, zjem langosza a potem pomknę w kierunku Słowacji, opuszczając węgierską ziemię moich utrapień. Rzecz jasna nie mam wówczas pojęcia o tym, że nie tylko żadnego langosza nie zjem, ale na dodatek fragment, po którym właśnie jadę, pokonam jeszcze dwukrotnie…

Fot. Bite of me

CP2 znajduje się u stóp finałowej wspinaczki na górę węgierskich gór. Oczywiście w całym mym zmęczeniu zupełnie o tym zapominam i szukam go wpierw na szczycie. Jednak sama wizyta tam, na szczycie, daje mi bardzo potrzebne tego dnia poczucie osiągnięcia jakiegoś celu. Bardzo szybki zjazd po idealnej nawierzchni zaś przywraca radość z jazdy oraz uśmiech na twarzy i chyba właśnie dzięki temu na punkcie kontrolnym słyszę od dziewczyn, że bardzo dobrze wyglądam, bo raczej nic innego nie może na to wskazywać.

Czas powoli płynie, a ja czuję, że odrobinę odzyskałem kontrolę nad sytuacją. Planuję dotrzeć w okolice Zwolenia, gdzie chcę się przespać chwilę pod dachem, i stamtąd pomknąć ku CP3. Miłe pogawędki na punkcie kontrolnym między innymi z Kamilą i Joanną, które przyjęły mnie rok wcześniej na punkcie kontrolnym w odludnym hotelu Pol’ana, przeistaczają się w poszukiwania langosza, którego, o zgrozo, nigdzie nie ma. JAK TO. „LANGOSZ CLOSED” – oznajmia mi pani w budce z hamburgerami, a ja staram się odgonić myśli, że Węgry chyba mnie nie lubią.

Z punktu kontrolnego wyjeżdżam nieco później, niż chciałem, ale się tym nie przejmuję. Pamiętam, że za moment powinienem przenieść się na drugą stronę góry i później, przez wiele kilometrów, jechać w dół lub po płaskim terenie w stronę Słowacji. Wyjeżdżam więc na elegancką drogę krajową, która należy do parkuru, a więc jest dozwolona, i puszczam się w dół. Belka podniesiona o jeden próg, wiatr niebezpiecznie wieje pod narty, ale to nie przestraszy młodego Mazocha Krzysztofa. Iiii… ruszył.

No i po chłopie.

– jeden z policjantów o panu Sienkiewiczu Żeromskim, Galaktyczne Lektury Odcinek 9.

Zonk. Przyznam, że do dziś nie jestem pewien, jak doszło do tej pomyłki, choć się domyślam. Pierwsze wątpliwości w mojej głowie pojawiły się, kiedy niedługo po opuszczeniu CP2 skręciłem w lewo… ponownie na fragment parkuru, którym już jechałem. Pamiętałem, że jakiś kawałek miał się powtórzyć, co więcej kilka godzin wcześniej mijałem kolarzy jadących już w drugą stronę, ale właśnie – to było zupełnie inne miejsce. Niezrażony, zaczynam wspinaczkę, którą już raz pokonywałem. Po jakimś czasie gdzieś z bocznej, leśnej drogie wyskakuje tuż za mną inny zawodnik. Mój niepokój rośnie, ale nie chce mi się o tym myśleć. Kończę podjazd i rozpoczynam bardzo szybki, prosty zjazd. Myśl o tym, że jeśli teraz nie sprawdzę, czy dobrze jadę, to poźniej u stóp góry mogę tego bardzo żałować, powoduje, że mocno wciskam hamulce.

Niestety. Już liczne wiadomości na Instagramie sugerują mi, że jednak coś spieprzyłem. Sprawdzam tracking i jasne staje się jedno: za wcześnie zjechałem z parkuru, czyli go nie dokończyłem. Nie pozostaje mi nic innego, jak po rzuceniu wielu przekleństw zawrócić i po raz kolejny pokonać tę samą górkę, tylko że w przeciwną stronę. Podłamany staram się na razie nie myśleć o stratach czasowych. Docieram ponownie do drogi krajowej i skręcam w lewo. Szybkie łuki wiodą w dół do wsi Parádsasvár. Docieram na sam koniec parkuru i tu pojawia się kolejny problem – nie mam dalej narysowanej trasy, a kontynuacja jazdy to muszą być leśne dukty (z nich zapewne wziął się wcześniej zawodnik).

Jestem smutny. Właściwie nie mam innego wyjścia, niż znów zawrócić i po własnych śladach, czyli parkurem pod prąd, wrócić do własnej trasy. Jazda przez odcinek leśny za innym uczestnikiem RTP wydaje mi się zarówno niehonorowa, jak i ryzykowna, bo nie wiem, dokąd mnie doprowadzi. Z wbitym sobie samemu nożem w plecy obracam się na pięcie i rozpoczynam podjazd parkurem w kierunku feralnego skrętu.

Łączne straty to dodatkowe 33km i 800m w pionie oraz ponad 2 godziny. Niby nie tak wiele, ale czuję, że to o ten jeden problem za dużo. Motywacja gdzieś ulatuje. Zaczynam się zastanawiać, jak do tego doszło i najpewniej to dlatego, że niedługo przed wyścigiem widziałem wiadomość od Piko, że parkurem można się poruszać wspak, nawet jeśli to droga krajowa. Chyba dlatego zacząłem coś w tym kierunku kombinować, a później, zapomniawszy o tym, usunąłem z trasy ten „zbędny” odcinek, który tak naprawdę był końcówką parkuru. Zadowolony z uzysków w planowaniu trasy, wgrałem ją, niekompletną, do Garmina. Efekt wszyscy już znamy.

Po trzecim pokonaniu tego samego podjazdu faktycznie dalsza droga wiedzie w dół przez bardzo długi czas. Znajduję się po drugiej strony góry, niż większość zawodników i na Słowację wjadę inną drogą. Tuż przed granicą trafiam jeszcze na niewielką burzę z pojedynczej chmury, która śledzi mnie niczym dron, by w końcu wyładować się dokładnie nad moją głową. Znajduję schronienie na stacji benzynowej w Pásztó i rozpoczynam szukanie noclegu. Wiem już, że do Zwolenia nie dojadę i że bardzo potrzebuję noclegu pod dachem, żeby zebrać myśli. Takowy, ze śniadaniem w formie szwedzkiego bufetu (luksus), znajduję w słowackiej miejscowości Veľký Krtíš, po 930 km.

Słowacki skrót 2.0

Czuję się zmęczony i złamany. Złamany pod kątem psychicznym, bo, eufemistycznie mówiąc, pod kątem fizycznym to mi się od startu nie udało i również dlatego potrzebuję noclegu pod dachem.

Rano jest mi bardzo trudno się zebrać. „Zbyt długi” odpoczynek spowodował, że całe ciało zesztywniało i zaczęło boleć. Marek Garus na Instagramie mocno motywuje mnie do ruszenia się w dalszą drogę, czemu w końcu, na szczęście, ulegam. Poniekąd humor poprawia mi fakt, że przede mną, już całkiem niedługo, główna atrakcja mojej trasy, czyli Słowacki skrót 2.0. Pamiętacie moją przeprawę przez słowackie góry sprzed roku, która załatwiła mi plecy? W tym roku naszykowałem coś podobnego!

Wpierw jednak muszę dojechać do CP3. Ten punkt kontrolny ulokowany jest w schronisku na Krížavie w paśmie Małej Fatry, ale nie na samym jej szczycie. To o tyle istotne, że sam parcour ciągnie się aż na szczyt. Podjazd do schroniska jest długi, ciężki, z raz lepszym, raz gorszym asfaltem. Decyduję się najpierw ukończyć odcinek obowiązkowy, a dopiero potem zjechać do schroniska. Fragment powyżej CP3 to więcej gigantycznych dziur, kraterów i uskoków, niż asfaltu. Widoki z góry są jednak wspaniałe, szczególnie dlatego, że trafiam tam tuż po zachodzie słońca. Znów cieszę się, że jadę. Kiedy kończę podziwiać panoramę kątem oka dostrzegam Asię Rumińską, która z jakiegoś powodu nie zatrzymuje się na szczycie, tylko… zsiada z roweru i idzie dalej pieszym szlakiem. Później dowiedziałem się, że najszybszą opcją dalszej jazdy był właśnie spacer odcinkiem pieszym na drugą stronę góry (przy wspaniałych widokach) i później jazda idealnym asfaltem w dół. Ja jednak wybrałem inną opcję, nie mniej ciekawą.

Wpierw jednak wizyta w schronisku. Powoli się już ściemnia, a ja potrzebuję porządnie najeść się przed nocą i przebrać. Witają mnie szalenie wesołe Ania i Magda, które zalewają mnie dziesiątkami pytań (albo to było wciąż to samo pytanie?), na które trudno mi odpowiedzieć, bo wysiłek intelektualny nie należy już do mojego katalogu czynności pierwszej potrzeby. Szczęśliwie kuchnia jest wciąż otwarta, więc dołączam do radosnego stołu Ani, Magdy i Tadka i zabieram się za konsumpcję. W głowie zaś powoli układam sobie scenariusz na noc.


Gwoli wyjaśnienia, cały problem z CP3 polegał na tym, że u stóp Krížavy znajdowała się typowa dla Race Through Poland „pułapka krajówek”. To właściwie wymuszało jakiś stopień terenowej jazdy, by z tej doliny się wydostać w stronę Polski. Mój pomysł, który wyjątkowo mnie ekscytował, wiązał się ze zjechaniem drogą, która wdrapałem się do schroniska a następnie przedostanie się szlakiem pieszym przez Lubochniańskie Sedlo w stronę Ružomberoka. Oczywiście nie wiedziałem, czego się dokładnie spodziewać, co jedynie wzmagało poziom ekscytacji – zwłaszcza, że zapadała noc.

Nastał czas wymarszu. Na pożegnanie Ania mówi mi, żebym uważał na zjeździe, bo ktoś już dopiero co zakończył na nim swój wyścig z połamaną miednicą. Fakt, wąziutka, stroma droga o nienajlepszej nawierzchni mogła zaskoczyć. Mi udaje się dotrzeć na dół w jednym kawałku i po ciemku rozpocząć dojazd do szlaku na Lubochniańskie Sedlo. Jestem zmęczony, ale humor dopisuje, wszak przychodzi czas na specjalność zakładu: skrót.

Z początku jadę po dość równej, wpierw asfaltowej, później szutrowej drodze. Z czasem jednak jej nachylenie rośnie, a ona sama staje się coraz bardziej rozjeżdżona przez maszyny do wywózki drewna. Wreszcie dojeżdżam do punktu, w którym jazda staje się niemożliwa. Stroma, rozorana kołami ziemna rynna stanowi pozostałości szlaku pieszego. Schodzę z roweru i zaczynam wypych w ciemnym, gęstym lesie. Pcham rower przez około dwa kilometry. Zatrzymuję się kilka razy, bo zwyczajnie robi mi się gorąco. I nagle jest – w okolicach samej przełęczy wyrwa w lesie sprawia, że mogę spojrzeć przez ramię za siebie i zobaczyć migocące u podnóża gór miasto. Nade mną rozpościera się bezchmurne niebo pełne gwiazd. Jestem zachwycony. K…, o to chodziło!

Zachwyt szybko mija w momencie, w którym odnajduję terenową drogę w dół. Pieszy szlak położony w niewielkim wąwozie wypełniony jest po brzegi liśćmi i gałęziami. Próbuję jechać, najpierw normalnie, potem z jedną wypiętą nogą. Szybko jednak uznaję, że po ciemku to proszenie się o kłopoty (na mecie Krystian Jakubek opowie mi, że on naprawdę tamtędy zjechał po nocy, w co aż nie mogę uwierzyć!). Zaczynam schodzić, co też nie jest łatwe, bo potykam się o gałęzie. Tam, gdzie się da, odrobinę zjeżdżam. Czas płynie, a ja nie jestem już taki wesoły, jak na górze. Wreszcie, po dłuższym czasie, liście znikają, a ścieżka robi się węższa, twardsza, nieco błotnista i mniej stroma. Wsiadam na rower i jadę, bo mam już trochę dość tego schodzenia, by wreszcie wypaść na upragniony asfalt.

Zgon

Środek nocy upływa mi na zwiedzaniu bocznych dróg wzdłuż drogi krajowej, po której poruszać się nie mogę. Teoretycznie kieruję się już w stronę Polski, ale jakoś nie mogę się zbliżyć. Dość wymagająca przeprawa przez Lubochniańskie sedlo skonsumowała sporo moich sił. Wreszcie dokonuję kalkulacji i wychodzi mi, że trzeba się gdzieś zdrzemnąć, a do mety uderzyć longiem nazajutrz. Szukam i szukam dobrego przystanku, ale znajduję tylko mocno odsłoniętą ławkę. Wyjmuję bivvy i próbuję zasnąć.

Niestety, jest bardzo zimno, od ziemi ciągnie chłodem zupełnie tak, jakby piekło zamarzło. W efekcie ruszam w dalszą drogę jeszcze bardziej zmęczony, niż wcześniej, a także bardziej głodny. Mój bak jest pusty, pozostały w nim jedynie opary, a ja ledwo jadę. Podjazd pod Huty, który prowadzi w kierunku Polski, podjeżdżam na raty. Na przełęczy wchodzę do restauracji i tam, sam przed sobą, przyznaję, że zmarłem: psychicznie i fizycznie. Pomimo poranka zaczynam konsumpcję kolejnych dań obiadowych, zup, kotletów, deserów. Wiem już, że żadnych 100 godzin nie złamię, że to po prostu fizycznie niemożliwe. Czuję smutek.

Dalsza droga to męka. Z mojej wątroby z pewnością wyparował już cały zapas glikogenu i nieszczególnie udało mi się go uzupełnić. Zapewne zniknęła również część mięśni, bo niestety zbyt wiele tkanki tłuszczowej do spalenia nie posiadam. Przede mną jeszcze całkiem długa droga, w tym parkur w Beskidzie Sądeckim z punktem kontrolnym CP4 w Schronisku Cyrla, dokąd wiedzie okropnie stromy podjazd po płytach ażurowych. Dochodzę do wniosku, że nie ma sensu pokonywać go po nocy, bo i tak mój cel czasowy już odjechał, a do mety pozostało około 160km i 3500m w pionie. W związku z tym decyduję się na nocleg w klubie kajakarskim nad Dunajcem w miejscowości koło Tylmanowej. Warunki są spartańskie, ale na dole znajduje się pizzeria, więc nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba. Szczególnie, że schodząc na kolację spotykam grupkę dzieciaków, które wyraźnie zastanawiają się, co zrobić z dobrą połową gigantycznej pizzy. Proszę pana, bo my jesteśmy na rowerach i nie mamy jak zabrać, może chciałby pan pizzę? Młody człowieku, właśnie zrobiłeś mi dzień!

Finisz

Końcówka Race Through Poland to specjalność Piko: już nie dziwi mnie, że jeśli widzę znak oznaczający, iż do dalszej jazdy daną drogą w zimie potrzebne są łańcuchy, to znaczy, że tamtędy właśnie wiedzie odcinek obowiązkowy. Niestety, moje kolano jest jednak zdziwione i nie przepada za takim rozwiązaniem. W związku z tym zaczyna boleć. Po serii ścianek docieram do Rytra, skąd wiedzie podjazd/podejście do CP4. Wiem, że wjechać tam na szosie będzie bardzo ciężko, bo robiłem to już na MTB. I faktycznie, w pewnym momencie zeskakuję z roweru, ale głównie dlatego, że czuję przeszywający ból w kolanie. Ratuję się ibupromem, ale on niestety zadziała dopiero za jakiś czas. Podchodzenie również jest bolesne, więc kiedy tylko mam na to szansę, staram się wsiadać na rower i młynkować pod górę.

Dotarcie do punktu kontrolnego daje mi poczucie ulgi. Mam chwilę, by się najeść, a meta w Radocynie w Beskidzie Niskim wydaje się być w garści. I to nawet mimo tego, że jeszcze muszę zjechać tą samą drogą, którą do Cyrli się wdrapałem, a później z bolącym kolanem doturlać się przez beskidzkie wzniesienia do kresu mej tułaczki.

Fot. Mateusz Birecki

O dalszej drodze nie ma co się rozwodzić. Jadę wolno, bo kolano boli, a ja nie bardzo mogę je obciążać. Czasami ból wyciska łzy, ale staram się o tym za dużo nie myśleć. Niedaleko mety spotykam Tadka Baranowskiego, który przyjechał na urlop w te okolice i niczym duch objawia się finiszującym RTP zawodnikom. Na samej mecie zaś czeka Magda, dzięki której nie muszę kulać się jeszcze po ciemku na nocleg do Krynicy. Do Radocyny dojeżdżam z solidnie spuchniętym kolanem i mieszanymi uczuciami. Niby znowu się udało, ale znów nie tak miało być. Czuję zawód, bo nie wykonałem tego kroku naprzód, jaki chciałem wykonać. Bywa i tak. Przynajmniej tym razem nie miałem żadnych problemów z plecami. W głowie mam ból i pustkę, a te typowe myśli, że „wrócę silniejszy”, nie przychodzą. Przyjdą, ale po wielu, wielu miesiącach. Czyli mniej więcej wtedy, kiedy wreszcie kończę ten tekst. Tak, wrócę silniejszy. Do zobaczenia na RTP nr 7!

Strava

RTPL6. Start -> spanie na przystanku. Jestem wąskotorówką.
RTPL6. Part 2. Kiedy BARDZO mylisz parkur to znaczy, że to nie jest twój dzień 😞
RTPL6. Part 3. Kriżava i butowanie na Lubochniańskie sedlo nocą 😆
RTPL4. Nocleg, ostatni parkur i spokojnie na metę (z popsutym kolanem). Koniec! 🥲

  1. Dziękuję za pociągowego tipa! ↩︎
  2. swoją drogą, ktoś wie, kiedy to się stało? że taki towarzyski kawalarz się ze mnie czasem zaczął robić? kiedy ta zapadka mi się jakaś zapadła w głowie? ↩︎

Opublikowano

w

, , ,

przez

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *